Kiedy tak, po ponad dwudziestu latach od upadku dawnego reżimu, przyglądam się temu, co dzieje się wokoło, widzę, że nadchodzący czas będzie dla nas trudny w sensie psychologicznym i intelektualnym. Jedna po drugiej opadają zasłony oddzielające nas od rzeczywistości: wspomnienie komunizmu i realnego socjalizmu, pamięć o walce z dawnym reżimem, „Solidarność”, potem usuwanie skutków socjalizmu, zwycięska, udana transformacja ustrojowa, jak ją nazywała demokratyczno-liberalna propaganda, lub niedokończona, pozorowana transformacja, jak głosi propaganda konserwatywno-narodowa, ogromna postać Jana Pawła II etc., etc. To wszystko oddala się, rozmywa, rozwiewa, rozprasza; dawne współrzędne geopolityczne i kulturalne przestają istnieć, a wraz z nimi powoli rozpadają się psychologiczne podpórki, przesłony, „akustyczne ekrany”. Opadają szaty utkane z pochlebstw, z wyobrażeń o ważnej roli, jaką wyznaczyła nam historia; stajemy nadzy i bezbronni wobec obojętnego świata, samotni wobec mroźnych dziejowych wichrów, nikt już nam nie pomoże, nikt się o nas nie upomni, pies z kulawą nogą nie zainteresuje się naszym losem, nikt nas nie pocieszy, wszelkie konsolacje utraciły swoją moc, zdani, może lepiej skazani, wyłącznie na siebie, na własne siły, patrzymy w lustro, na nasze „szare twarze”, ciała, muskuły, „stajemy w prawdzie” o nas samych, gołymi rękami dotykając rzeczywistości – twardej, chropowatej, raniącej. Zaczyna się bolesny proces samopoznania.



*********
Nasza czołowa demokratyczno-liberalna bulwarówka „Gazeta Wyborcza” przeprowadziła kiedyś sondaż, z którego wynikło to, co wyniknąć miało: Polska to mianowicie kraj szalejącej nietolerancji. Okazało się, że Polacy i Polki nie chcą jako szefa/szefowej ani geja/lesbijki, ani Żyda, ani czarnoskórego, ani niepełnosprawnego, ani Cygana (dawniej: Roma), ani staruszka/staruszki etc. Komentując wyniki, które nie były dlań oczywiście żadnym zaskoczeniem, redaktor bulwarówki wręcz łkał nad naszą ojczyzną, nad Polakami i Polkami oraz nad samym sobą, bo przecież też jest Polakiem, a więc nigdy nie może być pewien, czy i z niego nie wyskoczy raptem ukryty głęboko w duszy „faszystowski karzeł”. A gdyby tak przeprowadzić inną ankietę: jeden szef to młody białoskóry Polak-katolik, heteryk, normals w każdym calu, a zarazem gbur, który wyciska z pracownika siódme poty, tnie po pensji za byle co, każdemu liczy dokładnie, ile razy i jak długo przebywał w toalecie, o wychodzeniu przez wyzyskiwanych na papierosa słyszeć nawet nie chce, natomiast druga szefowa jest czarnoskórą Żydówką po matce (z Felaszów) i Cyganką po ojcu, staruszką, niepełnosprawną lesbijką, a zarazem osobę kulturalną i uprzejmą, która siódmych potów z pracownika nie wyciska, po pensji nie tnie pod byle pretekstem, nikomu nie liczy, ile razy był w toalecie, patrzy przez palce, jak palacze wymykają się na papierosa. Pytanie brzmiałoby, którą z tych osób chciałbyś mieć za szefa/szefową. Coś mi się zdaje, choć pewności nie mam, że hasło, jakim reklamuje nasz kraj bulwarówka – „Witajcie w kraju nietolerancji!” – musiałoby ulec pewnej modyfikacji, na chociażby „Witajcie w kraju zdrowego, chłopskiego rozsądku!”.
*********
Weekendowy dodatek do „Dziennika” – innej demokratyczno-liberalnej bulwarówki – nazywający się, może nieco zbyt wykwintnie, „Europa”, z uporem godnym lepszej sprawy zamieszczał (zanim gazeta upadła) artykuły rozmaitych postmaoistów, niezależnych marksistów, zreformowanych trockistów, ideowych wielokulturowców. W tym przechyle na lewo nie było nic dziwnego – redaktorzy „Europy” chcieli być mieszczańskim „liberalnym centrum”, które zawsze jest tylko rozwodnioną, rozmiękczoną lewicą. Dlatego w ostatecznym rozrachunku podporządkowuje się językowi lewicy i jej fundamentalnym kategoriom pojęciowym. Twardzi lewacy dobrze wiedzą, jak wykorzystać „liberalnych centrystów”, to znaczy wydoić ich z zasobów i zdominować ideologicznie – niewykluczone zresztą, że „liberalni centryści” to masochiści, którzy lubią mieć nad sobą sadystycznych lewicowych radykałów. „Europejczycy” z „Dziennika” drukowali m.in. Slavoja Žižka, wielce inteligentnego i oryginalnego filozofa-showmana, którego, we fragmentach rzecz prosta, czyta się z dużą intelektualną przyjemnością, i to nie tylko dlatego, że – co utrzymują jego wrogowie na lewicy – pisze jak prawicowy demagog, mówi te same rzeczy co prawicowy demagog i atakuje te same rzeczy co prawicowy demagog.
Pewnego razu „Europejczycy” urządzili dyskusję, w której z przebywającym w Polsce na gościnnych występach światowcem Žižkiem starli się przedstawiciele naszego przaśnego nadwiślańskiego, demokratycznego liberalizmu Andrzej Walicki i Agata Bielik-Robson. Jak łatwo przewidzieć, byli wobec niego całkowicie bezradni, nie potrafili znaleźć na niego żadnego chwytu, nie dysponowali językiem, który mogliby przeciwstawić jego językowi. Aż żal było patrzeć jak Žižek robi z nimi, co chce, ośmiesza, prowokuje, dobrze się przy tym bawiąc. Był absolutnym władcą dyskursu. To on suwerennie decydował, komu kogo wolno cytować, a kogo nie, komu na kogo wolno się powoływać, a na kogo nie; raz Carl Schmitt, raz Włodzimierz Iljicz Lenin – wybiera sobie i gra antyliberalnymi politykami, myślicielami czy propagandystami; on ustanawia językowo-ideologiczną hegemonię, mieszczańscy „centrystyczni liberałowie” próbują mu zadawać ciosy, przed którymi się opędza jak przed ukłuciami komara; chcąc nie chcąc muszą uznać jego wyższość; on zna doskonale ich słabość i bezsilność; ogrywa ich za każdym razem, traktuje z pobłażaniem, a nawet z ukrytą, lecz wyczuwalną, leciutką pogardą, jaką każdy autentyczny, a do tego naprawdę inteligentny lewak, który wie, o co w tym wszystkim chodzi, żywi dla mieszczańskiego, pozbawionego wewnętrznej substancji, „centrystycznego liberała”.
Oby Žižek żył szczęśliwie i dostatnio wiele jeszcze dziesięcioleci i bawił nas, reakcjonistów przed emeryturą, swoimi drwinami z „liberalnych centrystów”, czasami nawet lepszymi niż nasze własne drwiny (brytyjski lewicowiec Jeremy Valentine drwił z niego: „instead of buggering Deleuze, Zizek is simultaneously fucked by Deleuze and Lacan” – Valentine był w drugiej połowie lat 70. zeszłego wieku członkiem punkowego zespołu The Cortinas, stąd zapewne jego obsceniczny język). Jedno mnie tylko ciekawi: jak zareagowałby Włodzimierz Iljicz Lenin, gdyby leninista Žižek zaczął go przekonywać, że „fallus jest znaczącym kastracji”: „Towarzyszu Lenin, zrozumcie, na tym polega logika inwersji fallicznej, która zaczyna funkcjonować jako potwierdzenie zasadniczej impotencji”. Žižek byłby chyba dla Lenina tym, kim dla niego są Walicki i Bielik-Robson.
*********
Od czasu do czasu z przyjemnością czytam „Przegląd Polityczny” (przez złośliwych nazywany „Hannah Arendt Review”), czasopismo założone przez środowisko gdańskich liberałów z Donaldem Tuskiem i Janem Krzysztofem Bieleckim na czele. Jego redaktorem naczelnym jest od lat Wojciech Duda, człowiek o wielu intelektualnych zaletach, świetny redaktor, który w swoim piśmie przeprowadził cały szereg ważnych debat na temat „polityki historycznej”. Niestety, jak wielu polskich inteligentów wpadł w pułapkę władzy – został doradcą Donalda Tuska ds. polityki pamięci. Znudziło mu się widocznie samo opisywanie, interpretowanie, analizowanie różnych rodzajów polityki pamięci i zapragnął ją sam zmieniać i kreować. Koniec liberalnej gadaniny, czas uderzyć w czynów stal! Wznieśmy w Gdańsku wysiłkiem całego narodu Muzeum II Wojny Światowej. I to jakie! Nie chodzi – oświadczył Duda – o jakieś marne regionalne muzeum, ale o „budynek, którego skala i znaczenie powinny być porównywalne do takich przedsięwzięć jak Muzeum Holocaustu w Waszyngtonie, Yad Vashem w Jerozolimie czy Muzeum Historii Żydów Niemieckich w Berlinie”. W wyobraźni widzi już Duda swoje muzeum ogromne, sławne na całą Europę i na świat cały. Ze wszystkich stron świata turyści do Gdańska będą pielgrzymować, żeby muzeum wielkie, jak nie przymierzając Pałac Kultury i Nauki, zwiedzać i podziwiać. Ja natomiast apeluję do wszystkich, którzy ciągle jeszcze wierzą, że Europa ma przed sobą jakąś przyszłość: „Wysadźmy w powietrze wszystkie muzea Wielkiej Trzydziestoletniej Europejskiej Wojny Domowej 1914-1945!”
*********
Przerzucając numery „Tygodnika Powszechnego”, organu naszej postępowej inteligencji katolickiej, zauważyłem, że chwalą tam obecnego papieża za zezwolenie na odprawianie mszy w starej liturgii. Przypomniał mi się zaraz „Montaż” Wołkowa. Bohater powieści Aleksander Dmitrycz Psar, „który miał w pamięci surową wspaniałość rytu gregoriańskiego i zaglądał czasem do cerkwi prawosławnej, gdzie Pan króluje w majestacie, nie mógł nic zrozumieć z tej parodii mszy protestanckiej”. „To niemożliwe – myślał Psar – żeby nie maczała w tym palców moja dyrekcja. Wykluczone, żeby Kościół sam z siebie zrezygnował z piękna mszy świętej dającej ludziom na ziemi wyobrażenie o Królestwie Niebieskim”. Nie tylko Wołkow, ale także Jędrzej Giertych w swojej książeczce „W obliczu zamachu na Kościół” oraz Józef Mackiewicz „W cieniu krzyża” i „W cieniu czerwonej gwiazdy”, wyczuli, że służby kagiebowskie musiały maczać swoje brudne paluchy w posoborowych reformach. O teologach na usługach SB pisali kiedyś także w „Christianitas”. Może teologia pisana pod dyktando tajnych służb jest właśnie tą (realną) teologią polityczną, o której tyle piszą Marek Cichocki i jego koledzy z „Teologii Politycznej”? A tak na marginesie: co jest ważniejsze, teologia polityczna czy polityka teologiczna?
*********
Przeczytałem kiedyś wypowiedź Jana Ołdakowskiego, dyrektora Muzeum Powstania Warszawskiego, który, zastanawiając się nad tym, co począć z Bolesławem Bierutem pochowanym w Alei Zasłużonych na Powązkach, wyznał, że nie opowiada się za spaleniem doczesnych szczątków Bieruta i rozwianiem prochów na cztery wiatry, jak to uczyniono z hitlerowskimi zbrodniarzami. Zastanawia mnie, dlaczego Ołdakowskiego tak zachwyca palenie zwłok hitlerowskich zbrodniarzy i rozwiewanie ich prochów na wietrze? Dlaczego to nawet największy zbrodniarz, grzesznik, przestępca nie miałby mieć prawa, aby być pochowanym jak inni? Choćby w niepoświęconej ziemi. Czy zemsta ma sięgać aż za grób? Czy przedmiotem nienawiści mają być także ludzkie prochy? Czy może chodzi tu o jakiś magiczny rytuał, żeby ci spaleni i rozwiani na wietrze na pewno nie „zmartwychwstali”? A przecież gdyby mieli groby, to można by urządzać seanse zbiorowego plucia na nie. Kto nie czytał „Pójdę pluć na wasze groby” Borisa Viana, ręka w górę!
*********
Ministerka spraw społecznych Dolnej Saksonii pani Aygül Özkan wyraziła życzenie, aby dziennikarze sami zobowiązali się do używania języka „wrażliwego na inne kultury”. Rzecz prosta, miała na myśli wszystkie „inne kultury” poza niemiecką.
*********
Siedem lat temu ukułem pojęcie „postkonserwatysta”; dzisiaj widzę, że jest nieco zbyt defensywne i ciągle podszyte nostalgią. Potrzebne jest coś nowego, co wzbudzi entuzjazm w szerokich masach (moich znajomych i przyjaciół). Oznajmiam wszem i wobec, że od godziny 12 dnia 1 czerwca 2011 roku określam się jako „manarchista”. Wznoszę zatem okrzyk: „Niech żyje manarchia!”
*********
Dużo się ostatnio słyszy o parytetach płci na listach wyborczych do parlamentu. Jak zwykle konserwatyści lamentują nad kolejną podstępną akcją feministek i feministów. Trzeba tu jednak dokonać pewnego rozróżnienia. Co innego próby forsowania parytetu płciowego w zarządach i radach nadzorczych firm prywatnych, a co innego na listach wyborczych. W tym pierwszym wypadku plemię „zakazywaczy” i „nakazywaczy” chce po prostu rozszerzyć swoją władzę, a ponadto – ponieważ politycy przechodzą do zarządów i rad nadzorczych firm prywatnych – działające dziś w polityce kobiety szukają dobrze płatnych posad dla siebie i dla swoich koleżanek. Sprzeciw wobec takich totalniackich zamachów na wolność i własność jest absolutnie uzasadniony i konieczny. Podobnie gdy chodzi o stowarzyszenia i organizacje, one również powinny mieć pełną swobodę kształtowania swojej wewnętrznej struktury. Natomiast parytety płciowe w partiach, parlamentach, administracjach to zupełnie co innego. Partie nie są prywatnymi stowarzyszeniami, ale ogniwami aparatu państwowego, zaś to, jakie wewnętrzne reguły i regulaminy obowiązują w aparacie państwowym, to już wyłącznie jego wewnętrzna sprawa. Niechaj sobie konstruuje taką ordynację wyborczą, jaka mu się żywnie podoba. Nie widzę żadnego powodu, aby krytykować koncepcję, zgodnie z którą połowę foteli w parlamencie zajmują panie, a połowę panowie. Kobiety mają przecież takie samo niezbywalne prawo jak mężczyźni do uchwalania kretyńskich ustaw, wygłaszania idiotycznych przemówień w sejmie, kasowania diet, siostrzania się z lobbystami i przyjmowania od nich tzw. wziątków. W tych dziedzinach nie powinno być żadnej dyskryminacji na tle płciowym.
*********
Na wiosnę tego roku małą wojenkę zorganizowano w Libii. Głęboko zaangażował się w walkę o „prawa człowieka” w tym kraju Nicolas Sarkozy – przejęty wielce losem Libijczyków cierpiących pod socjalistyczną dyktaturą Muammara Kaddafiego (miałem kiedyś na własność jego „Zieloną Książeczkę”, ale gdzieś zgubiłem – tam wszystko było jasno wyłożone) wysłał przeciwko niemu francuskie myśliwce o nazwie „Rafale” (Szkwał). W 1985 roku Paryż wystąpił z programu „euro fightera” i postanowił samodzielnie zbudować podobny samolot. „Szkwał” jest już od 2004 roku gotowy do akcji, niestety, jak dotychczas nie udało się go sprzedać zagranicznym kontrahentom. Towar niby dobry, a jednak zalega „na magazynie”. Sarkozy prawie wygrał wielki przetarg na sprzedaż samolotu Brazylii. Niestety, nowa pani prezydent Brazylii unieważniła przetarg, wyraźnie faworyzując Obamę i samoloty, które ten sprzedaje. Sarkozy jednak nie poddaje się i cała francuska akcja lotnicza w Libii to kampania reklamowa „Szkwału” i zaprezentowanie jego zalet w praktyce, pokaz lotniczy dla potencjalnych kupców (stare dobre powiedzenie brzmi: „Wojna to spot reklamowy przemysłu zbrojeniowego”). Wprawdzie Rafale był już używany w Afganistanie, ale, według badań przeprowadzonych przez producenta, wojna ta źle się kojarzy klientom. Problem polega na tym, że kampania reklamowa nie może być zbyt długa i zbyt kosztowna; wprawdzie Kaddafi to żaden poważny przeciwnik dla „Szkwałów”, ale gdyby jakimś cudem udało mu się strącić choćby jedną maszynę, to koszty kampanii reklamowej wzrosłyby niebotycznie, no i widok płonącego wraku z pewnością nie wywarłby dobrego wrażenia na potencjalnych klientach.
Dla Amerykanów wojenka w Libii to nie tyle reklamowy show, co krótkie manewry i przetestowanie nowych systemów broni: myśliwca EA-18G „Growler” (wariant wielozadaniowego samolotu F/A-18 „Super Hornet”), statku „USS Florida” – pierwszego egzemplarza nowej klasy łodzi podwodnych, tzw. SSGN („Submersible Guided Missile Nuclear”) oraz nowego typu pocisków Tomahawk. Tam sobie panowie politycy pod rękę z biznesem zbrojeniowym prowadzą swoje gry, a lewicowy radykał Maciej Gdula z „Krytyki Politycznej” wzruszający tekst opublikował, jak to w imię demokracji trzeba pomóc „libijskim powstańcom” i „obalić tyrana Kaddafiego”. Cóż za pozbawiona ideowej i politycznej ikry lewica! Może powinni zmienić tytuł na „Apologetyka Polityczna”?
*********
Wszyscy się zarzekają (dokładnie tak jak wtedy, kiedy George Bush Młodszy postanowił zdjąć ze stanowiska Saddama Husajna), że nie chodzi o ropę, bo przecież Kaddafi (dokładnie jak Saddam Husajn) sprzedaje swoją ropę każdemu, kto za nią zapłaci. Jednak kwestię ropy na Bliskim Wschodzie należy dzisiaj rozpatrywać w innym kontekście – idzie przede wszystkim o to, kto kontroluje handel ropą. Amerykanie boją się, że w pewnym momencie sprzedający i kupujący ropę nie będą chcieli prowadzić rozliczeń w dolarach. A kiedy handel ropą przestanie być rozliczany w dolarach, rola dolara także jako waluty rezerwowej świata dobiegnie końca, to zaś będzie oznaczać upadek Imperium Americanum, a być może nawet rozpad Republiki Amerykańskiej. Jak podkreślają niezależni obserwatorzy, wszystkie posunięcia USA w tamtym regionie świata muszą być rozpatrywane w tym kontekście (także problemy związane z Izraelem). Los globalnego hipermocarstwa zależy dziś od tego, co wydarzy się w Arabii Saudyjskiej i w kilku innych feudalnych monarchiach regionu. Gdyby i tam zwyciężyła „demokratyczna opozycja”, o wiele mniej skrępowana układami z USA i gotowa wyjść z systemu dolarowego w handlu ropą, jedyną możliwością, aby uchronić amerykański system polityczny przed całkowitym załamaniem, byłoby zajęcie Arabii Saudyjskiej i ustanowienie bezpośredniej kontroli wojskowej nad jej polami naftowymi. Przedłużyłoby to agonię dolara, ale nie na długo.
*********
Niektórzy myślą, że płyną pod prąd, a to jest tylko rynna z moczem (Ernst Jünger).
*********
Kiedy Barack Obama kandydował na prezydenta USA, podnosiły się głosy, że jest młodym, niedoświadczonym idealistą z socjalistycznymi inklinacjami, a zatem człowiekiem nieobliczalnym i niebezpiecznym. Było w tym dużo propagandy, ponieważ i tak – o czym wie każde dziecko w Ameryce – wybory prezydenckie w USA to w rzeczywistości walka pomiędzy „lewym” i „prawym” skrzydłem Rady Stosunków Międzynarodowych. Ponadto okazało się, że Obama jest solidnym kandydatem wielkiego agrobiznesu, do którego płyną ogromne rządowe subsydia. Od momentu wejścia do Senatu w 2005 roku Obama niezłomnie popierał wszystkie bez wyjątku ustawy korzystne dla wzrostu produkcji etanolu i innych biopaliw, czyli korzystne dla korporacji, ba, poparł nawet jakąś ustawę uchwaloną z inicjatywy George`a Busha Młodszego, bo zawierała zapisy, które podobały się gigantom agrobiznesu, takim jak Archer Daniels Midland (czołowy producent etanolu), Cargill, ConAgra. Nietrudno zgadnąć, czy Obama głosował za, czy przeciw obniżeniu ceł na tańszy etanol z Brazylii i innych krajów, bo i nietrudno się domyślić, że taka obniżka ceł wzbudziłaby irytację jego sponsorów-kukuruźników. Jeden z doradców ekonomicznych Obamy oświadczył, że w jego zaangażowaniu na rzecz biopaliw nie ma absolutnie niczego dziwnego – najzwyczajniej w świecie biopaliwa są „najlepsze dla kraju”. Kiedy pod „kraj” podstawimy „Big Kukurydza”, to wszystko się będzie zgadzać.
Lobbyści sobie zawsze kalkulują, kto jest tańszy: cynik bez zasad czy idealista z rozognionym wzrokiem. Mówi się w tych kręgach, że idealista kosztuje mniej. Trzeba jednak pamiętać, że idealista idealiście nierówny. Jednemu można nic nie płacić, bo sam z siebie robi za darmo to, czego oczekują lobbyści, inny bez odpowiedniej sumki nie ruszy nawet palcem „dla dobra wspólnego” – to jeden z tych, o których pisał Nicolás Gómez Dávila: „W demokracji polityk z zasadami kosztuje nieco więcej”. Ci, którzy myśleli, że Obama to rozegzaltowany idealista, zwykły, acz „charyzmatyczny”, lewacki oszołom, zaślepiony swoimi ideologicznymi pryncypiami, mylili się; on to na zimno rozgrywa, każe sobie słono płacić za rezygnację z „ideałów” i „zasad”. Jest zatem nadzieja, że jako zimny i cyniczny gracz Obama powierzone mu zadanie stopniowego demontażu bankrutującego Imperium Americanum wykona w miarę sprawnie.
*********
Na wystawie księgarni dojrzałem książkę byłego duchownego Tomasza Bartosia „Koniec prawdy absolutnej’. Tytuł wydał mi się nazbyt absolutystycznym. Żeby aż tak autorytatywnie orzekać, tak ex cathedra oznajmiać, że jest tak i inaczej być nie może? Że „sprawa skończona”? O wiele bardziej adekwatny byłby chyba tytuł „Czy koniec prawdy absolutnej?”. Albo „Koniec prawdy absolutnej? Tak, ale…” Czy Bartoś wie z absolutną pewnością, że nastąpił koniec prawdy absolutnej, czy tylko wątpi w istnienie prawdy absolutnej, przypuszcza, wydaje mu się, podejrzewa, że prawda absolutna się skończyła? Być może odpowiedź na to pytanie znajduje się pomiędzy okładkami książki, ale tytuł tak mnie – starego postmodernistę – zniechęcił swoją nieznośną apodyktycznością, że zamiast kupić Bartosia kupiłem sobie w „taniej książce” „Słownik wyrazów zapomnianych”.
*********
Sięgnąłem niedawno po książkę Golo Manna, „Ludzie myśli, ludzie władzy, historia” (wybrała, przełożyła, posłowiem opatrzyła Elżbieta Paczkowska-Łagowska, Oficyna Literacka, Kraków 1997). Znalazłem w niej zdania kluczowe dla zrozumienia sytuacji duchowo-politycznej Niemiec i Europy: „kto przeżył lata trzydzieste i czterdzieste jako Niemiec, ten nigdy już nie może całkowicie zaufać swemu narodowi, ten równie mało może całkowicie zaufać demokracji, co jakiejś innej postaci państwa, ten nie może już w ogóle zaufać człowiekowi”. Pozostawiając na boku „niemożność zaufania człowiekowi”, zastanowić się warto, jakie konsekwencje rodzi wkomponowanie „nieufności do swojego narodu” i „nieufności do demokracji” w teoretyczno-polityczną strukturę liberalnej demokracji. Oznacza to bowiem odwrócenie klasycznej demokracji liberalnej, która – niezależnie od zastrzeżeń zgłaszanych przez jej teoretyków wobec zasady większości – opierała się na fundamentalnym zaufaniu do narodu i do samej siebie.
Urzeczywistnienie mannowskiego postulatu „nieufności” oznacza, że posthitlerowska demokracja liberalna w Niemczech i w całej Europie jest demokracją tylko w tym sensie, że demokratyczno-liberalna klasa panująca wyłącznie samą siebie uważa za nosiciela „wartości demokratycznych”, z czego czerpie moralne prawo do sprawowania władzy nad demosem („narodem”), zawsze gotowym, by zdradzić demokrację i stoczyć się w „bagno faszyzmu”.
Z żywionej przez klasę panującą „nieufności do demokracji i do własnego narodu” nie wynika rzecz jasna, że polubiła ona nagle niedemokratyczne systemy typu klasyczna autorytarna dyktatura, monarchia czy arystokratyczna republika itp., nie, ona dalej sprawuje władzę „w imię narodu”, tyle tylko, że nie jest to naród realny, lecz naród (demos) idealny, naród wyimaginowany, naród jako ideologiczny konstrukt niezbędny demokratyczno-liberalnej klasie rządzącej dla celów legitymizacji własnej władzy. Innymi słowy, broni ona „prawdziwej demokracji”, wywiedzionej z woli demosu idealnego, przed demosem realnym, zagrażającym demokracji. Demos realny nie może już być źródłem władzy, lecz jedynie przedmiotem czujnej obserwacji i edukacji moralnej. Stąd ci, którzy nie utracili zaufania do narodu i ciągle chcą reprezentować realny „populus” to „populiści”, czyli „wrogowie demokracji”.
Jedyne co w tej teoretyczno-politycznej konstrukcji wymagałoby dopracowania, to pozycja samej demokratyczno-liberalnej klasy rządzącej, która ma do siebie i swoich decyzji całkowite zaufanie, mimo iż – jeśli przyjąć stosowane przez nią samą kryterium „krwi i ziemi” – wywodzi się z narodów, które uległy „wewnętrznemu Hitlerowi” lub ulegną mu automatycznie, kiedy tylko zajdą ku temu sprzyjające okoliczności.
*********
„Z kim jesteście? Z nami czy z nimi?”
„Jesteśmy z nami”.
*********
Z cyklu „hitleriana”: w cytowanej wyżej książce Golo Manna pojawia się, a może raczej zjawia niczym nieproszony gość, prezes ówczesnej „Volskpartei”, kanclerz i wódz Adolf Hitler, o którym wiemy, że całym sercem nienawidził Żydów. Oto co na ten temat pisze niemiecki historyk:
„Przypatrzmy się na przykład jego [Hitlera –T.G.] manifestowi z okazji wyborów w 1930 roku, tych wyborów, dzięki którym naziści naraz stali się partią przewodzącą. Ten demagogicznie nadzwyczaj skuteczny manifest ma trzynaście gęsto zadrukowanych stron. Ile spośród wielu tysięcy słów poświęconych jest «kwestii żydowskiej»? Ani jedno. Wyliczani są po kolei i znieważani wszyscy przeciwnicy i wrogowie, szubrawcy, których trzeba przegnać, zdrajcy, których trzeba ukarać; o Żydach nie ma nawet sylaby. I odnosi się to, z mało znaczącymi wyjątkami, do wszystkich mów i oświadczeń Hitlera między rokiem 1930 a 1933. Jest doprawdy zdumiewające, że faktu tego nigdy nie zauważono”.
Dobre pytanie, dlaczego nie zauważono milczenia Hitlera o „kwestii żydowskiej właśnie w decydujących latach walki o władzę”? I drugie pytanie, dlaczego Hitler milczał? Na to drugie pytanie nie znamy odpowiedzi, możemy co najwyżej snuć przypuszczenia. Być może naród niemiecki (czyt. Niemcy głosujący na Narodowosocjalistyczną Partię Robotniczą) nie był jakoś szczególnie wrogo nastawiony do Żydów. Z ustaleń Manna wynika wszak, że aby pozyskać szerokie poparcie społeczne – w 1930 roku NSDAP zwiększyła liczbę posłów w parlamencie z 12 do 107 – konieczne było usunięcie z propagandy wyborczej haseł antyżydowskich. Wniosek byłby zatem następujący: niemieckie masy pozostawały obojętne na hasła antyżydowskie, a antysemityzm odgrywał w latach 1930-1933 bardzo niewielką rolę. Ponieważ taki wniosek byłby nieco kłopotliwy z punktu widzenia panującej doktryny historycznej, więc być może uznano, że lepiej nie zauważać jego przesłanek.
Druga przeszkoda nie pozwalająca zauważyć milczenia Hitlera na temat „kwestii żydowskiej”, to założenie, że – jak się często czyta – jego postępowaniem kierowała „apokaliptyczna nienawiść do Żydów”, że była to jego najpotężniejsza obsesja. Golo Mann pisze wręcz o „diabelskiej namiętności”. Tymczasem sam wskazuje na drugie oblicze tego demokratycznego polityka, potrafiącego ową „apokaliptyczną nienawiść” dostosować do wymogów walki wyborczej, swobodnie nią sterować. Prezes partii zawiesza na kółku targające nim obsesje, podporządkowuje je taktyce politycznej, na zimno rozgrywa demokratycznego pokera. Kiedy widzi, że „kwestia żydowska” nie chwyta w masach, po prostu z pełnym cynizmem eliminuje ją z propagandy partyjnej, zawieszając na kołku swoją „diabelską namiętność” jako bezużyteczny na danym etapie instrument polityczny.
Należałoby więc w Hitlerze widzieć raczej zwyczajnego demokratycznego makiawelistę. Sęk w tym, że „apokaliptyczna nienawiść” czy też „diabelska namiętność” ex definitione nie dają się powściągnąć; obsesji o takiej sile nie można w sobie poskromić. Trudno pogodzić założenie o „apokaliptycznej nienawiści” i „diabelskiej namiętności” z wyłaniającym się z tekstu Manna (zakładamy, że się nie myli) wizerunkiem Hitlera jako demokratycznego makiawelisty potrafiącego na chłodno kalkulować szanse polityczne. A skoro dość trudno te dwie rzeczy pogodzić, to jedynym rozwiązaniem jest „nie zauważać” milczenia Hitlera.
*********
Pewien niemiecki konserwatysta doszedł do wniosku, że klęska w 1945 roku wiele Niemców nauczyła, że odnieśli z niej „poznawczy zysk”. Poeta, eseista, luterański tradycjonalista Uwe Lammla delikatnie wyśmiał ten pogląd i napisał, że najpierw zapytać trzeba: dlaczego zostaliśmy zwyciężeni? Odpowiedź jest prosta: ponieważ rząd prowadził złą politykę. A dlaczego mógł prowadzić złą politykę? Ponieważ go wybraliśmy. I decydujące pytanie: dlaczego go wybraliśmy? Ponieważ nam obiecał, że wszystkim będzie się lepiej wiodło, że jak się będziemy starać, a jesteśmy lepsi od innych, to będziemy żyli w raju na ziemi. Zatem jedyne, czego Niemcy mogliby się nauczyć z klęski 1945 roku, uważa Lammla, to to, że takie obietnice zawsze i nieuchronnie są kłamstwem. Tymczasem Niemcy po klęsce 1945 roku znowu uwierzyli Brandtowi, Kohlowi, Schröderowi czy Merkel, kiedy ci obiecywali im w kampaniach wyborczych gruszki na wierzbie. Po co więc ta gadanina o „poznawczym zysku zwyciężonych”? Prawda jest taka, napisał Lammla, że Niemcy absolutnie „niczego się nie nauczyli. Całkiem inne klęski są konieczne, aby ludzie znowu nauczyli się pokory i powrócili do Boga”.
*********
Jeśli twój szef cię gnębi, popatrz na niego poprzez zęby widelca i wyobraź go sobie za kratkami (David Brent).
*********
Jakiś czas temu odkryłem w odległym kącie regału zbiór esejów Mieczysława Jastruna „Walka o słowo” (Warszawa 1973); kupiony jeszcze za licealnych czasów. Jakże to miłe uczucie, zdmuchnąć kurz z książki i raz jeszcze – „jak za dawnych lat” – poczytać opowieści poety o poezji. Biorę do ręki dwujęzyczne wydanie poezji Rilkego w jego tłumaczeniu, towarzyszące mi już od ponad 30 lat; otwieram na chybił trafił, wiersz jest na swoim miejscu, języki się mieszają, ogarnia podziw dla tłumacza i jego dzieła. Doszły mnie słuchy, że jego syn Tomasz też dużo pisze, ale niestety, nie jak ojciec o Mickiewiczu, Kochanowskim, Eluardzie, Rilkem, Mallarmém, Hölderlinie, lecz o Jarosławie Kaczyńskim. Jakże to możliwe? Przecież syn, od dziecka wchłaniający poezję i do tego sam poeta, powinien być duchowo niezdolny do pisania o sprawach jakiejś demokratycznej partii politycznej i do tego w tonie wyborczej agitacji? Jak poecie mogą w ogóle przejść przez gardło zdania rodem z partyjnej propagandy? Już samo czytanie takich zdań przyprawia każdego czytelnika poezji o bolesne skurcze umysłu, a myśl, że wyprodukował je poeta, dziecko poety i poetki, wwierca mu się w mózg niczym zardzewiała, tępa śruba.
Niewielką pociechą jest przypuszczenie, że Tomasz Jastrun po prostu kontynuuje styl wyrobiony w okresie, kiedy jako „Smecz” walił w PZPR i Jaruzela niczym w kaczy kuper; teraz tak samo wali w PiS i Kaczora. Komuna przepadła w dziejowych odmętach, ale u zwalczających ją publicystów – i to nie tylko u Jastruna – utrwaliły się stylistyczno-retoryczne i mentalne przyzwyczajenia; jedzie się prosto i łatwo tym samym wyślizganym torem, klepie stare, dawno nieaktualne rozkłady jazdy.
Kiedy tak od czasu do czasu wpadnie mi w oczy jakiś tekst naszych politycznych moralistów w typie Tomasza Jastruna, zaczynam dostrzegać dobroczynną stronę cenzury politycznej, która by im tej politycznej moralistyki surowo zakazała, zmuszając tym samym do zajęcia się istotniejszymi sprawami kultury. Mam w każdym razie nadzieję, że Tomasz Jastrun wyzwoli się z demorealizmu tak samo jak jego ojciec pięknie się wyzwolił z socrealizmu, na czym tak wiele zyskała polska kultura.
*********
Publicyści demokratyczno-liberalnej prasy (wśród nich wzmiankowany wyżej Tomasz Jastrun) lubią stawiać psychiatryczne diagnozy: ten polityk to psychopata, a tamten paranoik („Uważaj! Paranoicy cię śledzą!”), ten pomylony, a tamten wariat (publicyści prasy konserwatywno-narodowej też lubią kierować oponentów do Tworek). W pewnej mierze zgoda, pisał wszak Nicolás Gómez Dávila: „Po cichu, ukradkiem, potomność przenosi nazwiska demokratycznych przywódców z politycznych rozpraw do podręczników psychiatrii”, ale nie przesadzajmy, każdy średnio wykształcony człowiek powinien już być po lekturze Mitu choroby psychicznej Thomasa Szasza i innych jego fundamentalnych tekstów, w których tenże wybitny uczony odsłania mechanizmy psychiatryzowania ludzi. Nasi publicyści wiele by się z nich nauczyli o samych sobie i motywach, jakie nimi kierują.
*********
A propos szaleństwa: pewien kolega pyta mnie raz bardzo przejęty, czy to prawda, że Nietzsche w ostatniej fazie życia zjadał własne odchody? Odpowiedziałem, że nic o tym nie wiem, mali wrogowie wielkich ludzi lubią ich obrzydzić w oczach innych, ale nawet gdyby, o czym miałoby to świadczyć? Chyba tylko o tym, że smakowało mu własne g….o. Zgoda, że to dość niecodzienne i mało estetyczne upodobanie, ale przecież żadne „szaleństwo”, a jedynie odstępstwo od powszechnie akceptowanych obyczajów kulinarnych i konwencji zachowania się przy stole.
*********
Jak podaje Hakim Bey, w terminologii sufich nie ma czegoś takiego jak „stan”, zawsze jest tylko „przy-stan-ek”.
*********
W redakcjach gazet codziennych powinni sobie zawiesić na ścianie ten oto cytat: „Biedna gazeto, nie wyleczysz się już z nienawiści, czy nie lepiej byłoby dla ciebie być psem, który chociaż służy, to jednak sam potrafi leczyć swoje rany (…) wolisz (…) najgłębiej ukrywać wylizywaną w samotności nie gojącą się nigdy ranę prawdy jak najwstydliwszą chorobę” (Ryszard Krynicki). A każdy czytelnik gazet powinien posłuchać apelu: „Obywatele innego świata, nie czytajcie gazet, nie tylko dlatego, że gazety kłamią tak, że nie warto porównywać ich kłamstw. Nie czytajcie gazet dla zabicia czasu, bo to czas niespostrzeżenie was zabija, skraca wasze życie dając w zamian ochłapy urojonego życia innych ludzi” (Ryszard Krynicki).
*********
Bitwa pod Monte Cassino w ujęciu historiografii hiperkrytycznej: napad rabunkowy grupy polskich dezerterów na włoskie kasyno.
*********
„Naszym pierwszym zadaniem powinno być dokładne ustalenie, co jest naszym zadaniem” (niemiecki psycholog Ernst Meumann, Inteligencja i wola, Lipsk 1908).
*********
W Polsce panuje dość powszechna opinia, że na wprowadzeniu euro najwięcej zyskali Niemcy. Jednak na czym konkretnie miałby polegać ów zysk, tego się bliżej nie wyjaśnia. Co ciekawe, w Niemczech spotkać można opinie diametralnie przeciwne. Na przykład tygodnik „Focus” w swoim 19 numerze z maja tego roku zamieścił artykuł Dietera Spethmanna (przez 18 lat stał na czele koncernu Thyssen AG). Wylicza on, ile Niemcy stracili na byciu członkiem unii walutowej.
Pierwsze źródło strat to wyższe (niż w okresie marki) oprocentowanie kredytów, jakie muszą płacić niemieccy kredytobiorcy, aby w krajach mających kiedyś słabą walutę, jak np. Grecja, można było po wprowadzeniu euro płacić niższe (niż w okresie drachmy) oprocentowanie. Taki był od początku, zdaniem Spethmanna, główny cel euro: obniżyć w Grecji i innych krajach koszt kapitału, tak aby dzięki subwencjonowanej stopie procentowej podwyższyły swoją produktywność i dogoniły kraje „europejskiego jądra” – Niemcy i kilku ich sąsiadów. Nic takiego nie nastąpiło – subwencjonowanie stóp procentowych okazało się czystym transferem siły nabywczej, czyli umożliwiło w krajach subwencjonowanych wzrost konsumpcji bez wzrostu produkcji.
Na przykład Włochy weszły do unii walutowej z zadłużeniem wynoszącym ponad 100 procent PKB (dozwolone było 60 procent). W ciągu stycznia 1999 roku ich stopa procentowa spadła z 11 do 5 procent, co dało im oszczędność – wobec wysokości zadłużenia – 70 miliardów euro. I tak było przez wszystkie lata. Niemieccy kredytobiorcy na odwrót: musieli płacić o dwa procent więcej niż w okresie marki niemieckiej. Porównanie sytuacji przedsiębiorców niemieckich z sytuacją przedsiębiorców szwajcarskich pokazuje, że, o ile w okresie istnienia marki niemieckiej stopy procentowe w Niemczech i w Szwajcarii były na podobnym poziomie, to po wprowadzeniu euro sytuacja niemieckich przedsiębiorców w porównaniu do sytuacji przedsiębiorców szwajcarskich znacznie się pogorszyła. Przy danym wolumenie kredytów w Niemczech strata wyniosła 100 mld euro (4% PKB) rocznie.
Drugim źródłem strat dla Niemiec jest to, że nadwyżki osiągnięte przez nie w handlu zagranicznym są de facto transferowane do mniej wydajnych krajów na południowej flance strefy euro, którym nie udaje się uzyskać takich nadwyżek. To Niemcy, za pośrednictwem Europejskiego Banku Centralnego, opłacają ich importy nie mające pokrycia w eksporcie. Tutaj strata wynosi 6 procent PKB, czyli 150 mld euro rocznie.
Podsumowując wszystkie straty Spethmann wylicza, że od 1999 roku Niemcy tracili rocznie ok. 250 mld euro, co daje razem 2,5 biliona. Do tego doliczyć należy obecne wydatki na „ratowanie euro”. Ponieważ z całego pakietu zobowiązań na Niemcy przypada prawie 400 miliardów, to – gdyby w najbliższych latach musiałyby zostać wypłacone – kilkunastoletnie istnienie europejskiej unii walutowej kosztowałoby Niemców ponad 3 biliony. Doprawdy zagadkowa sprawa: Niemcy miałyby dobrowolnie pogodzić się ze stratą 3 bilionów euro. To nie wydaje się możliwe. Zatem albo obliczenia Spethmanna są błędne, albo rację mają niemieccy krytycy unii walutowej, z lubością cytujący dziennik „Le Figaro”, który w 1992 roku napisał, że „traktat z Maastricht to układ wersalski bez wojny”.
*********
Prawie ćwierć wieku temu byłem wśród założycieli Ruchu Polityki Realnej, może dziś należałoby założyć Ruch Postpolityki Realnej?
*********
Ciągle myślę o sobie takim, jakim byłem 25 lat temu. Potem patrzę w lustro, widzę starego łajdaka i uświadamiam sobie, że to ja (Dave Allen).
*********
Z artykułu niemieckiego filozofa i historyka sztuki Stephana Grossa dowiedziałem się, że grób Rilkego, na górskim cmentarzu w Raron (kanton Wallis) kilkakrotnie odwiedzał Helmut Kohl, ten sam, który dokonał prawdziwego coming-outu, przyznając się publicznie, że podziwia twórczość Ernsta Jüngera. Wiadomo też, że socjaldemokratyczny polityk Gerhard Schröder jest wielbicielem poezji Rilkego. Czego ludzie władzy szukają u takiego apolitycznego poety jak Rilke? Właśnie, przypuszcza Gross, czegoś „apolitycznego”, obrazu wewnętrznego świata, spokojnego dojrzewania „ja”. Polityczny strateg potrzebuje przeciwwagi dla swojej ciągłej aktywności publicznej i medialnej, potrzebuje czegoś niezmiennego, mocnej „wewnętrzności”, aby móc właściwie działać. Dlatego politycy zamiast politycznej publicystyki powinni czytać literaturę piękną, to wyjdzie im na zdrowie. Proponuję naszym dziennikarzom śledczym, żeby wytropili, jaką poezję czytają prezesi polskich partii politycznych, posłowie, ministrowie. I czy w ogóle czytają jakąś poezję! Bo to, że mają na podorędziu kilka poręcznych cytatów, to już wiemy.
*********
Każdy, kto wie, jak trudno utrzymać tajemnicę w gronie trzech mężczyzn, zwłaszcza kiedy są żonaci, ten wie również, jak absurdalna jest idea tajnego spisku światowego, którego uczestnicy – dzięki swojej potędze finansowej – kontrolują zgodnie z przyjętym planem całą ludzkość (Oswald Mosley).
*********
W polityce musisz się nauczyć, że kurze gówno może się przez noc zamienić w sałatkę z kurczaka (Lyndon B. Johnson).
*********
Istota konserwatywnego sposobu myślenia i postawy duchowej polega na tym, by wychodzić od tego, co konkretnie dane i nie podporządkowywać życia abstrakcjom (Hans-Joachim Schoeps).
*********
Inni ludzie mają narodowość, Irlandczycy i Żydzi mają psychozę (Brendan Behan).
*********
Kilka miesięcy temu Niemcami wstrząsnęła kolejna afera lustracyjna. Najpierw wykryto, że produkująca karmę dla zwierząt firma Harles und Jentzsch GmbH z miejscowości Uetersen (Schleswig-Holstein, powiat Pinneberg) dodawała do niej różne szkodliwe substancje. Potem wyszło na jaw, że szef firmy i twórca jej sukcesu, niejaki Siegfried Sievert, przez 18 lat jako TW „Pluto” służył w NRD władzy ludowej. Jego akta w archiwum Stasi liczą 200 stron. Innego agenta ujawniono w Waszyngtonie. Z odtajnionych w styczniu tego roku dokumentów wynika, że inżynier, przemysłowiec i polityk CDU Klaus H. Scheufelen (zmarł w 2008 roku) był wieloletnim informatorem CIA o kryptonimie CAEDGE C-120. Po wojnie Scheufelen pracował w USA jako inżynier rakietowy pod komendą Wernera von Brauna. Na przełomie 1956/57 roku zwerbowała go CIA, w rok później wszedł do najwyższych władz partii w Wirtembergii, a następnie do zarządu federalnego. Od grudnia 1963 roku był przewodniczącym Rady Gospodarczej CDU. CIA uważała go za „wpływowego przemysłowca”, który pociąga za sznurki za kulisami, i za wyśmienite źródło informacji na temat politycznych planów CDU. Jego oficer prowadzący zamierzał użyć go do wpływania na inne polityczne osobistości, i wykorzystać propagandowo kontrolowane przez niego – za pośrednictwem podstawionych osób – gazety. Amerykański agenciak Scheufelen wprawdzie pieniędzy w gotówce nie brał, ale CIA załatwiała mu amerykańskich reklamodawców dla jego gazet.
Sprawa Scheufelena każe pamiętać o łatwo zapominanym fakcie, że zachodnioniemieckie partie polityczne oraz główne gazety i czasopisma były zakładane pod kontrolą tajnych służb zwycięzców II wojny światowej.
*********
W wydanej w 1978 roku książce „Die Besiegten von 1945” („Zwyciężeni z 1945 roku”) politolog Hansa-Joachim Arndt opisuje proces budowania przez zwycięzców, głównie Amerykanów, niemieckiej politologii w zakresie ideologicznym, instytucjonalnym i personalnym. Powstała politologia zwyciężonych – przeteoretyzowana, pusta, bez tożsamości, pozbawiona konkretnych historycznych, geopolitycznych, sytuacyjnych odniesień do Niemiec jako realnego politycznego podmiotu, niegroźna dla zwycięzców. Dlatego od współczesnej politologii niemieckiej lepiej się trzymać z daleka.
*********
Nie interesują mnie teorie spiskowe, interesują mnie wyłącznie fakty spisków (Chris Tame).
*********
Uczyłem nadaremnie (Tomasz Hobbes).
*********
Doprawdy cieplutko, milutko człowiekowi na sercu się robi, jak czyta Tadeusza Micińskiego „Do źródeł duszy polskiej”, gdzie pochwałami nas, to znaczy naszych przodków, dopieszcza – oj, łza się w oku kręci na wspomnienie czasów, kiedy to „od Tatr jak od tronu wysokiego i przelśnionego szła potęga dawnej Polski ku dwom morzom, a mogła się zatoczyć po trzecie – Adriatyk”. Tak, tak, Polska trzech mórz, nieźle to brzmi. Było, minęło, „my pogrobowce mężnej rasy” męczymy się z samymi sobą, śniąc o dawnej chwale. „Gdyby życie narodu kończył jeden olbrzymi kurhan, gdyby naród walił się jak dąb – zakołysawszy się najpierw wierzchołkiem, a potem z szumem rosnącym, z trzaskiem i grzmotem rozciągnął się na ziemi, by z niej nie powstać – ta śmierć byłaby czymś bohaterskim, jak wszystko, co opiera się całą mocą i pada całym ciężarem pod młot przeznaczenia, lecz moce zaborcze naszego narodu nie tępią, lecz upadlają, zmieniając go na powolnie przetrawiony pokarm”. Brrr, my jako przetrawiony pokarm, czyli g…o; aż strach pomyśleć, a co dopiero wyobrazić.
My, Polacy, jesteśmy zaiste pechowym narodem. Nawet ten nasz rozbiorowy upadek nam się nie udał. A na dodatek, biadoli Miciński, „zamknięto nam wierzeje ducha”; Polak „wysysa jezuickie miazmaty, rozpaja się zaściankową polityką, pomocy i dorady żebrze na obcych dworach, upadla się pijaństwem i rozpustą, uchyla karku przed pięścią, daje się sprzedać i kupić za brzęk okrojonego dukata”. Ale, pociesza nas autor „Nietoty”, czekajmy na znak, aż odezwie się „utajony spiż duszy polskiej”. No to siadajmy i czekajmy.
*********
„Teruzzi to nazwisko znienawidzonego generała milicji faszystowskiej, który nosił charakterystyczną brodę. Po upadku faszyzmu w 1945 roku był poszukiwany przez partyzantów, ale z powodzeniem ukrywał się; rozstrzelano jednak kolejno kilku mężczyzn, którzy go przypominali, ponieważ nosili taką samą brodę” (Giuseppe Tomasi di Lampedusa, Szekspir, przeł. S. Kasprzysiak, Warszawa 2001, s. 80, przyp. 30).
*********
Jak się ma kupę forsy, to można sobie kupić tyle konsensusu, ile dusza zapragnie.
*********
Współcześni myśliwi zamiast strzelać do zwierząt z broni palnej, powinni wziąć do ręki łuki i oszczepy, i – niczym przodkowie 1000 lat temu – pójść do lasu, by tropić i ścigać zwierzynę. Niechaj szanse będą bardziej wyrównane.
*********
Niemiecki historyk Götz Aly zaapelował do FDP, aby z nazwy swojej fundacji Friedrich-Naumann-Stiftung für die Freiheit usunęła nazwisko jej patrona. Nie trzeba chyba wyjaśniać – domyśliłby się tego nawet przedszkolak – co mogło tak zdenerwować historyka (jego kompetencje jako historyka nie są oceniane w Niemczech nazbyt wysoko): Friedrich Naumann (1860-1919) torował drogę Wielkiemu Budowniczemu Autostrad (WBA), ponieważ tak jak on łączył to, co narodowe z tym, co socjalne. Aly, były członek kontrolowanej przez komunistów skrajnie lewicowej organizacji „Rote Hilfe” nie tylko po 90 latach pryncypialnie potępił Naumanna, ale także po 65 latach entuzjastycznie poparł bombardowanie Drezna i zaapelował o składanie róż na grobie marszałka lotnictwa Arthura Harrisa, dowodzącego akcją niszczenia miast niemieckich i ich mieszkańców. O Harrisie krążyła następująca anegdota: zatrzymuje go policjant z drogówki i mówi do niego: „Jechał Pan za szybko, mógł Pan kogoś zabić”. Na to Harris: „Młody człowieku, każdej nocy zabijam tysiące”.
Zastanawiając się nad motywami kierującymi Alym konserwatywny publicysta Thorsten Hinz przypomniał, że jego ojciec Ernst Aly (ur. 1912) w 1937 roku wstąpił do NSDAP. Już jako młody człowiek miał sekretarkę, samochód służbowy, awansował, jednym słowem był ponadprzeciętnym beneficjentem reżimu. Hinz uważa, że najwyższy już czas, aby badacze wzięli się za przeanalizowanie, w jakim zakresie, z jakimi motywami i rezultatami dzieci wyżej lub niżej postawionych funkcjonariuszy reżimu narodowosocjalistycznego ukształtowały obraz historii Niemiec i Europy, współokreśliły ideologiczno-polityczny klimat Republiki Federalnej Niemiec. Wielu ludzi – przypuszcza Hinz – bardzo by się zdumiało, gdyby, pogrzebawszy nieco głębiej, odkryło nazwiska, koligacje, życiorysy polityków, dziennikarzy, szefów wydawnictw, wykładowców akademickich, redaktorów, dyrektorów muzeów etc. Zdaniem Hinza, byłoby rzeczą cenną poznawczo zbadanie, czy u politycznie aktywnych potomków funkcjonariuszy NSDAP i w ich otoczeniu nie działają dalej myślowe i behawioralne matryce rodem ze światowej wojny domowej (1914-1945) w ogólności, a narodowego socjalizmu w szczególności, tyle że teraz ubrane w kostium lewicowego antyfaszyzmu i skierowane przeciwko historycznym tradycjom własnego narodu, przeciwko jego kulturze i tożsamości. Czy Aly, identyfikując się z marszałkiem Harrisem, nie odczuwa czasami wstydliwej rozkoszy z zabijania Niemców? Tak jakby siedział w brytyjskim bombowcu i cieszył się, że może niemieckie Drezno obracać w perzynę.
*********
Jeśli system III RP jest pod względem podziałów ideologiczno-politycznych kontynuacją II RP, w której PO = bezideowy obóz piłsudczykowski, PiS = endecja (czyli, jak uważał Skiwski, bardziej obóz wychowawczy niż stricte polityczny), SLD = PPS, PSL = SL, to być może obecny system polityczny dokona żywota podobnie jak system II RP w 1939 roku: o jego losie zadecydują czynniki zewnętrzne. Wtedy rezultatem zwycięskiej kampanii dwóch partii pozostających w koalicji – NSDAP i WKP (b) było odsunięcie od władzy partii II RP, jutro kres III RP może położyć rozpad strefy euro (będący objawem agonii systemu finansowego tzw. Zachodu), który w konsekwencji – zważywszy, że unia monetarna jest dziś rdzeniem Unii Europejskiej – doprowadzi do upadku całego projektu europejskiego w jego dotychczasowym kształcie. Nie tylko podważona zostanie wówczas ideologiczna legitymizacja obecnych elit europejskich, ale ustanie też transfer środków do krajów Unii leżących w Południowej i Środkowo-Wschodniej Europie, mający podnieść poziom życia elit tych krajów do poziomu życia ich kolegów i koleżanek z Europy Północno-Zachodniej. III RP nie obali więc PiS, podobnie jak II RP nie obaliła endecja. Jeśli przestanie istnieć, to wskutek oddziaływania czynników zewnętrznych.
*********
Z rozmowy studentów filozofii:
– Słuchaj, stary, kto to właściwie była ta Hanka Arendt?
– No, taka niezła żydowska laska, którą byzkał stary naziol Heidegger.
*********
De Sade to pisarz ultrakatolicki (Gustave Flaubert).
*********
Niektórych polskich publicystów niepokoi zastępowanie w kontekście II wojny światowej „Niemców” przez „nazistów”; podejrzewają, że chodzi o zdjęcie z Niemców dawnych win i zrzucenie ich na, pozbawionych przynależności narodowej, bliżej nieokreślonych „nazistów”. Nie polemizując z taką interpretacją, wskażmy na inne przyczyny tej językowej regulacji. Jedna jest oczywista – „nazista” zastępuje „narodowego socjalistę”, ponieważ istnieje niebezpieczeństwo, że ktoś słysząc, iż Auschwitz zbudowali „narodowi socjaliści”, mógłby nie dosłyszeć określenia „narodowy” – wszak to rzeczownik „socjaliści” jest pod względem znaczeniowym wyrazem nadrzędnym – i dojść do wniosku, że Auschwitz był „projektem socjalistycznym”.
Aby się dowiedzieć, skąd w ogóle się wzięli „naziści”, najprościej poszperać w słownikach etymologicznych języka niemieckiego. Określenie „Nazi” jest analogicznym skróceniem „National-sozial” jak „Sozi” oznaczające socjaldemokratę. Po raz pierwszy zanotowano je już w 1903 roku, kiedy Adolf Hitler liczył sobie 14 wiosen. Od ok. 1924 roku używane było jako polityczne wyzwisko, głównie w Niemczech południowych, przez przeciwników politycznych Hitlera. Miało się kojarzyć z „Nazi”, będącym zdrobnieniem imienia Ignatz używanego jako synonim „przygłupa” – ponieważ imię Ignatz było popularne na południu Niemiec i w Austrii, to w czasie I wojny światowej na żołnierzy austriackich mówiono w Rzeszy „Nazi”. Uważa się, że do spopularyzowania terminu „Nazi” w odniesieniu do członków NSDAP przyczynił się zwłaszcza lewicowy dziennikarz pochodzenia żydowskiego Konrad Heiden (ten sam, który w książce „New Inquisition” wydanej w 1939 roku w Nowym Jorku przewidywał, że reżim narodowosocjalistyczny zgładzi 600 tys. Żydów przy użyciu gazu). Wprawdzie NSDAP generalnie unikała tego określenia, to Joseph Goebels w 1927 roku wydał publikację „Der Nazi-Sozi. Fragen und Antworten für den Nationalsozialisten”. Po 1933 roku upowszechnili je niemieccy emigranci polityczni, wywodzący się głównie z partii socjalistycznej i komunistycznej, stąd, rzecz jasna, woleli pisać „reżim nazistowski”, „nazistowskie Niemcy” (podobnie wojenna propaganda sowiecka, a potem enerdowska, używała określeń „faszyści” lub „hitlerowcy” zamiast „narodowi socjaliści”). Później termin „Nazi” utrwalił się w innych językach, przede wszystkim w krajach obszaru języka angielskiego. Po wojnie powrócił do Niemiec, jednak aż do lat 70. w ogóle nie występował w niemieckich encyklopediach, leksykonach i słownikach; funkcjonowało natomiast słowo „Entnazifizierung” (denazyfikacja).
Popularność „nazisty” ma swoje źródło w tym, że potrzebna była, pozbawiona konotacji narodowych, pojemna i poręczna inwektywa polityczno-ideologiczna, która swoją perswazyjną moc czerpie ze skojarzenia z wojną, KL Auschwitz, zbrodniami wojennymi etc. Kiedy „nazistę” skojarzy się z tym, co najgorsze, wówczas okrzyknięcie kogokolwiek „nazistą”, np. Pata Buchanana, Jean Marie Le Pena czy Jörga Haidera, sprawia, że w głowach odbiorców propagandy politycznej natychmiast, automatycznie pojawia się stos trupów. Dlatego „nazista” nie może mieć narodowości (podobny proces zaszedł w wypadku „faszysty”), trudno byłoby bowiem w USA, we Francji, w Polsce czy w Niemczech atakować kogoś nazywając go „Niemcem”. Tylko „nazista” uruchamia pożądaną sieć skojarzeń.
*********
Amerykański anarchista Samuel Konkin III, ten sam, który ukuł określenie „partiarchat” na współczesną demokrację, o zwolennikach koncepcji państwa ultraminimalnego Roberta Nozicka zwykł mawiać „noziści”.
*********
W RFN członkowie pewnych ugrupowań politycznych, nazywani przez demokratyczno-liberalne media „nazistami”, próbują bronić się przed tą etykietą, dowodząc, że określenie „nazi” pochodzi od „national zionist”.
*********
Liberał lub postępowiec przeżywa teraźniejszość jako początek przyszłości, natomiast konserwatysta przeżywa teraźniejszość jako ostatni etap przeszłości (Hans Joachim Schoeps).
*********
Bodajże w 2003 roku na ekranach kin pojawił się film zatytułowany „Upadek”, traktujący o ostatnim etapie kariery politycznej Wielkiego Budowniczego Autostrad – partia, której prezesował, została pokonana przez koalicję Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii (bolszewików) i Partii Demokratycznej. Z filmem wiąże się zabawna historia; okazało się mianowicie, że agencja castingowa zatrudniła jako statystę Karla Richtera, publicystę, redaktora, autora książki o muzyce Wagnera. Ponieważ niemiecka policja polityczna, sprawująca nadzór ideologiczny nad społeczeństwem niemieckim, czyli Urząd Ochrony Konstytucji w swoich corocznych raportach zalicza Richtera do „neonazistów”, wybuchł mały skandal. Agencja castingowa tłumaczyła się, że UOK nie przesłał jej listy z nazwiskami wszystkich niemieckich neonazistów, więc po czym miała rozpoznać, że Richter jest nazistą, zwłaszcza że bardzo sprytnie się maskował: wyglądał całkiem normalnie, zupełnie nie jak typowy „neonazista”!
Sytuacja niczym z Baudrillarda: oto prawdziwy neonazista, a więc w gruncie rzeczy nazista, gra nazistę – adiutanta marszałka Keitela – w filmie historycznym o nazizmie! Nazista Richter opowiadał potem, że bardzo się wzruszył, kiedy wódz nazistów, to znaczy nie wódz, tylko aktor grający wodza, uścisnął mu dłoń! Co tu jest filmem, a co rzeczywistością? Czy nazista Richter grał rolę pułkownika-nazisty, czy też wykorzystał udział w kręceniu filmu, aby móc się bezkarnie wyżyć jako nazista? Jego „Kameraden” chyba to wyczuli, bo od tamtego tytułują go z lekkim przekąsem „pułkownik Richter”. Pojawia się ciekawe pytanie, czy jako naziście nie wolno mu grać nazistów, czy też nikogo nie wolno mu grać? Czy naziście wolno zagrać antynazistę? Czy Richter przyjąłby rolę niezgodną z jego politycznymi przekonaniami? Czujemy się jak na filmach, w których jedna z postaci wyświetlanego w nim filmu, schodzi z ekranu w rzeczywistość, albo na odwrót – bohater filmu dostaje się do filmu. W filmowym studio Richter jako autentyczny nazista samą swoją obecnością zamienia filmowe rekwizyty w realne przedmioty nazistowskie; staje się dla nich kontekstem, zmieniającym ich naturę. W chwilę potem nazista Richter oznajmia, że to tylko żart, i nazistowskie przedmioty znowu są tylko rekwizytami!
Po tym, jak Richter ujawnił całą sprawę (według jego obserwacji jeszcze 15-20 nazistów grało w filmie role nazistów), wywiad przeprowadziła z nim francuska telewizja. Richter zapewnił Francuzów o swojej „frankofilii” i wyraził niezadowolenie z faktu, że w „Upadku” nie uwypuklono dostatecznie roli francuskich ochotników z Waffen-SS bohatersko broniących Berlina. Poza tym, film jest, według Richtera, wybitny, uczłowiecza Hitlera, nie robi z niego ani klowna, ani szaleńca gryzącego dywan w napadach szału; wódz jest człowiekiem z krwi i kości, odpychającym i przyciągającym aż do ostatniej godziny, kiedy to sam staje się ofiarą.
Swoje doświadczenia na planie filmowym Richter opisał w jednym z nazistowskich czasopism w artykule zatytułowanym „Z «wodzem» w hali nr 12”. Bardzo ciekawy tekst, w którym Richter dokumentuje swoją akcję, taki – by tak rzec – nazistowski happening. Na jego podstawie mógłby powstać kapitalny film dokumentalny o kręceniu filmu o nazizmie z punktu widzenia nazisty grającego nazistę. Podaję w skrócie:
„Wytwórnia filmowa Bavaria w Grünwald koło Monachium, tam w hali nr 12 bardzo wiernie odtworzono bunkier wodza Rzeszy Niemieckiej. W weekend jestem na ćwiczeniach jako rezerwista Bundeswehry, w niedzielę wieczorem zrzucam mundur armii RFN, a w poniedziałek rano jestem pułkownikiem Wehrmachtu, cóż za osobliwa zamiana ról! Udaję się do krawcowej szyjącej kostiumy, rumiana, w ciąży. Przynosi mi mundur, pasuje jak ulał, ma przypięty Krzyż Żelazny, «Niech Pan podniesie prawą rękę» – mówi krawcowa, żeby sprawdzić, czy nie pije pod pachami. Podnoszę. U krawcowej pełno czasopism, książek o mundurach Wehrmachtu, o orderach i odznaczeniach, albumów o Berghofie, wszystko w kolorze. Tam na zewnątrz w erefenowskim biotopie ich wydawcy, wszyscy jak jeden wymienieni w raporcie Urzędu Ochrony Konstytucji, tutaj wszystko normalne, zwyczajne. Instruuje nas konsultant historyczny. Ćwiczymy hitlerowskie pozdrowienie. Podczas przerwy obiadowej obiecuję siostrom Czerwonego Krzyża, że po ostatecznym zwycięstwie otrzymają na wschodzie germańskie zagrody dziedziczne, statystki chichoczą. Bruno Ganz na stołówce, wykapany Hitler. To niesamowite wrażenie widzieć go, jak idzie w czasie przerwy do bufetu, zgarbiony dokładnie tak jak dyktator, drżącą ręką odgarniając włosy z czoła. Przybywam do bunkra po raz pierwszy 22 kwietnia 1945. Narada operacyjna. Rosjanie przerwali front na Odrze, okrążenie jest tylko kwestią czasu. Około 20 ludzi tłoczy się wokół stołu z mapami. Goebbels, Göring, cały entourage, dokładnie jak w książce historycznej. Nie wierzę własnym oczom. Tu siedzi Hitler. Jest przerwa w zdjęciach. Przestawiają kamery. Bruno Ganz siedzi, wpatruje się apatycznie przed siebie. Drżącą ręką bębni po stole, demoniczne, fascynujące, atmosfera tak realistycznie oddana, tak plastyczna, rzeczywistość na wyciągnięcie ręki. Nastrój udziela się wszystkim obecnym w pomieszczeniu. Statysta, który ma podać wodzowi szklankę wody, jest zdenerwowany, plącze się kilka razy. Bruno Ganz próbuje rozładować sytuację, żartuje, ale kiedy woła charakteryzatora, to takim głosem i tonem, jakby wydawał rozkazy armii Wencka. Inni też nie mogą się wyłączyć. Keitel, którego jestem adiutantem, chce, żeby w czasie przerwy obiadowej zwracano się do niego «feldmarszałku», to jest zaraźliwe. Nawet reżyser Hirschbiegel, niezwykle inteligentny cynik, ulega nastrojowi chwili, wpada w zachwyt, kiedy któraś scena jest szczególnie udana, chce dobrego filmu, chce autentyczności: «Tak, ci naziści to jednak mieli szykowne uniformy», wypsnęło mu się. Innym razem, kiedy nowy statysta grający esesmana jakoś mu optycznie nie pasuje do reszty, dziwi się: «Czyżby w SS służyli Turcy?». Dostrzegam delegację gminy żydowskiej i reporterkę z telewizji NDR, która z ekipą dokumentuje prace, to są duchy z zewnątrz, z innego świata, z przyszłości. Demoniczne sceny, pożegnania wodza z oficerami, ze zmęczonym wzrokiem, powłócząc nogami Bruno Ganz przechodzi wzdłuż krótkiego frontu oficerów, bez słowa. Obok mnie stoi marynarz. Potem Hitler i mnie podaje rękę. Cicho szumi kamera. Sowiecki ostrzał artyleryjski, symulowany uderzeniami pięści w drewniane kulisy, milknie na kilka minut. Wódz odchodzi”.
*********
Jedyne, czego żałuję w życiu, to tego, że nie jestem kimś innym (Woody Allen).
*********
Z cyklu hitleriana: kogo interesuje Adolf Hitler jako Największa Popgwiazda Wszechczasów, niech zaglądnie na bloga prowadzonego przez Daniela Erka (http://blogs.taz.de/hitlerblog) oraz na stronę http://hipsterhitler.com.
********
Przysłuchiwałem się raz wywodom młodych ludzi należących do organizacji nazywającej się dumnie Obóz Wielkiej Polski. Dobrze jest pomarzyć o wielkości, jednak tym marzeniom powinna towarzyszyć ostra świadomość faktu, że dzisiejsza III Rzeczpospolita jest przepoczwarzoną Polską Rzeczpospolitą Ludową, zaś Polska Rzeczpospolita Ludowa powstała ze scalenia terytorium Generalnego Gubernatorstwa, ziem wcielonych do Rzeszy Niemieckiej w 1939 roku oraz wschodnich obszarów Rzeszy Niemieckiej.
*********
Dobrą stroną bycia biednym jest to, że jak człowiek ma siedemdziesiątkę, to dzieci nie zrobią z niego sądownie umysłowo chorego, żeby przejąć kontrolę nad jego majątkiem (Woody Allen).
*********
Waldemar „Major” Fydrych, legendarny przywódca Pomarańczowej Alternatywy, chce sądowego zakazu wykorzystywania krasnali w promocji Wrocławia. Żąda od miasta publicznych przeprosin, uznania, że to on jest autorem „Krasnoludka Wrocławskiego” i wypłacenia mu wysokiej sumy pieniężnej tytułem rekompensaty, jako że miasto „naruszyło przysługujące mu prawa autorskie”. Major zastrzegł Krasnoludka Pomarańczowej Alternatywy jako znak towarowy w Urzędzie Patentowym.
Komentując tę sprawę wrocławski politolog Klaus Bachmann stwierdził, że Major nie powinien się domagać pieniędzy, ponieważ obecne wrocławskie krasnale nie mają nic wspólnego z krasnalami sprzed ćwierć wieku; tamte wywrotowe krasnale zamieniono w turystyczny kicz. Miasto Wrocław sprzeniewierzyło się prawdziwej tradycji i wartościom krasnali, które dzisiaj nikogo już nie ośmieszają i nie prowokują. Przeciętny krasnal został przyswojony, udomowiony, wytresowany, zasymilowany i ugrzeczniony. Cóż, taki jest los symboli wszystkich wygranych rewolucji. Trzeba też otwarcie przyznać, że nie było to jakieś superoryginalne dzieło, którego estetyka i symbolika przetrwałaby zmianę epok. Jako element politycznego happeningu było bez wątpienia pomysłowe i zabawne w ówczesnym kontekście politycznym, dzisiaj żadnych żywszych emocji ani politycznych, ani estetycznych już nie budzi, dlatego jak najbardziej nadaje się do promowania miasta. Krasnale trafiły w ręce speców od piaru, czyli w ręce właściwe.
Sam Major też jest zwycięskim rewolucjonistą, więc, choć w odróżnieniu od dawnych kolegów i koleżanek na żadną posadę się nie załapał, wywrotowy potencjał utracił tak jak jego krasnale, które opatentował i uczynił znakiem towarowym. Wydawało mi się zawsze, że Major jest z usposobienia anarchistą; pamiętam nawet jakieś rozmowy z nim w akademiku „itd” przy ulicy Pocztowej we Wrocławiu, gdzieś tak pod koniec lat 70.; lubił zachodzić do naszego pokoju, aby pogadać i uraczyć się zsiadłym mlekiem. Jako człowiek o niekonwencjonalnych poglądach i zachowaniach powinien sympatyzować z tymi anarchistami, którzy uważają, że tzw. własność intelektualna i „prawa autorskie” są sprzeczne z zasadami wolnego społeczeństwa. No bo czy ktoś mu ukradł jego krasnoludki? Przecież nadal jest ich posiadaczem i może je sprzedawać nawet hurtem. Jeśli zaś chciał mieć krasnoludki na swoją wyłączną własność, to nie powinien ich nigdy wypuszczać ze swojego umysłu na wolność. Dedykuję Majorowi myśl amerykańskiego anarchisty Benjamina Tuckera: „Chcesz mieć swoją ideę tylko dla siebie? To ją sobie tylko dla siebie zatrzymaj”.
*********
Gdybyż tylko Pan Bóg dał mi jakiś wyraźny znak! Na przykład składając w szwajcarskim banku duży depozyt na moje nazwisko (Woody Allen).
*********
Czytam sobie od czasu do czasu felietony Bronisława Łagowskiego drukowane w „Przeglądzie Tygodniowym”. Zawsze znajduję w nich sporo ciekawych myśli i spostrzeżeń, celnych obserwacji, inteligentnych i złośliwych komentarzy na temat współczesnej kultury politycznej, historii Polski, dawnych i nowych idei politycznych. Wydaje się jednak, że jego teksty wiele by zyskały, gdyby powrócił do dawnej tradycji realizmu politycznego, porzucając wieczną kontestację „nowego reżimu”, ustanowionego po 1989 roku. Jego najwyższe oburzenie wzbudziło na przykład ustanowienie Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych. Wielce go zirytował demokratycznie wybrany polski Sejm, który mocą swojej władzy ustawodawczej uchwalił, iż „bohaterowie antykomunistycznego podziemia” „w obronie niepodległego bytu Państwa Polskiego, walcząc o prawo do samostanowienia i urzeczywistnienia dążeń demokratycznych społeczeństwa polskiego, z bronią w ręku, jak i w inny sposób, przeciwstawili się sowieckiej agresji i narzuconemu siłą reżimowi komunistycznemu”. I temu aktowi Sejmu Łagowski, pałając świętym oburzeniem niczym młody prawicowy historyk, co odkrył „prawdę o Armii Ludowej”, przeciwstawia prawdę o „żołnierzach wyklętych” znalezioną u kronikarza czasów wojny i okresu powojennego, dr Zygmunta Klukowskiego, który opisuje degrengoladę moralną niektórych oddziałów Armii Krajowej pod koniec wojny i potem: tortury, zabójstwa, ekspropriacje (rabunki) fanatyzm, polityczna megalomania. Straszne rzeczy znalazł również Łagowski w wydanych przez Kartę wspomnieniach Stefana Dąmbskiego zatytułowanych „Egzekutor”. Nie jestem historykiem, więc nie będę się spierał o detale i zakładam, że wszystko, co piszą Klukowski i Dąmbski, to najczystsza prawda. Dlaczegóż ta prawda miałaby przeszkodzić Sejmowi w ustanowieniu Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych? Czy Łagowski naprawdę nie dostrzega różnicy pomiędzy „prawdą historyczną” a „prawdą polityczną”? Przecież dzieci w szkole nie będą czytać wspomnień „egzekutora” ani relacji Klukowskiego, lecz zapoznają się ze skrojonym dla celów dydaktycznych mitem „żołnierzy wyklętych” – mężnych patriotów, przedstawionych tak, aby mogli służyć jako „wzór obywatelski”. Co innego, gdyby władza kazała obywatelom czcić egzekutora Dąmbskiego, albo kryminalne elementy poakowskie.
Zupełnie nie potrafię dociec, czego właściwie Łagowski oczekuje od obecnej władzy. Czy chciałby, żeby „nowy reżim” żadnych świąt państwowych nie obchodził, żadnych „dni” nie wprowadzał, żadnej „polityki historycznej” nie uprawiał? Gdyby tego chciał, to by znaczyło, że jest zbuntowanym przeciwko rzeczywistości politycznym „romantykiem”, ponieważ każdy obóz polityczny, każdy zwycięski reżim tego potrzebuje dla moralno-politycznej legitymizacji swojego władztwa. A może chciałby, żeby „nowy reżim” kontynuował politykę historyczną „starego reżimu” i zamiast Żołnierzy Wyklętych czcił Armię Ludową? Może Sejm powinien ustanowić Dzień Pamięci Żołnierzy Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, którzy uwięzili lub zabili wielu „żołnierzy wyklętych”, zapobiegając na szczęście zdobyciu przez nich władzy; na szczęście, ponieważ – jak uważa Łagowski – „gdyby oni wzięli władzę, byłoby jeszcze gorzej” (no, no, śmiała teza: reżim „żołnierzy wyklętych” gorszy niż stalinowski reżim Bermana i towarzyszy?). O tak głębokie oderwanie od rzeczywistości politycznej, żeby „nowemu reżimowi” zalecać odwoływanie się do tradycji politycznych legitymizujących obalony reżim, trudno jednak Łagowskiego podejrzewać. Nasuwa się zatem przypuszczenie, że chodzi mu wyłącznie o moralną, polityczną, historyczną delegitymizację obozu, który zdobył władzę 20 lat temu, czemu on ze wszystkich sił usiłował zapobiec. Wydaje się więc, że przemawia przez niego resentyment przegranych. Skutek jest taki, że zniża się niekiedy w swojej publicystyce do poziomu radykalnej politycznej agitacji, co nie przystoi filozofowi politycznemu, powołanemu do tego, aby sprawy polityki rozpatrywać bez uprzedzeń, bez zacietrzewienia wypływającego z poczucia przegranej. Niepogodzony do dziś z klęską dawnego reżimu, uważany za konserwatystę, Łagowski stał się pełnym rozgoryczenia wiecznym kontestatorskim zrzędą, co nie przepuści żadnej okazji, żeby nie przyłożyć rządzącym. Coś mi to za bardzo przypomina – tak złośliwie przezeń wykpiwany – styl opozycyjnej publicystyki lat 80.
PS:
Rzecz prosta, jako człowiek ostrożny i politycznie roztropny Łagowski nie zamierza totalnie kontestować „nowego reżimu”, dlatego w walce frakcyjnej pomiędzy Obozem Demokratyczno-Liberalnym i Obozem Konserwatywno-Narodowym obstawia silniejszą dziś frakcję odeelowską (woli „Żydów” od „Chamów”). Zbiera punkty u ODL-u koncentrując swoje najbardziej jadowite ataki na OKN-ie i jego przewodniej sile politycznej – PiS-ie.
*********
Wieczna nicość może być OK, jeśli tylko jesteś odpowiednio ubrany (Woody Allen).
*********
W grudniu 2010 roku dowiedziałem się, że w naszym kochanym przytulnym wszechświecie istnieje co najmniej trzy razy więcej gwiazd niż dotychczas sądzono. Pesymiści szacowali, że w naszej Mlecznej Drodze jest ok. 100 miliardów gwiazd, a takich „Mlecznych Dróg” jest we wszechświecie 100 miliardów, optymiści natomiast wyliczali, że na galaktykę przypada nie 100 miliardów, a bilion gwiazd, zaś liczbę galaktyk oceniali nie na 100, lecz 500 miliardów. Okazało się, że nawet optymiści byli zbyt mało optymistyczni. Wiemy dziś, że każda z tych 500 miliardów galaktyk liczy przeciętnie nie jeden, a trzy biliony gwiazd. Czyli kiedy 500 miliardów pomnożymy przez trzy biliony, to nam wyjdzie, ile jest gwiazd we wszechświecie. Rzeczywiście, sporo tego. Chyba możemy z optymizmem patrzeć w przyszłość wszechświata.
Tomasz Gabiś
Artykuł pochodzi z blogu http://www.tomaszgabis.pl. Przedruk na Prokapitalizm.pl za zgodą Autora.

4 KOMENTARZE

  1. Panstwo polityczne. To jest to co prowadzi swiat do grobu. Cale te pisanie jest poswiecone wlasnie takiemu panstwu. Korzysci z faktu istnienia takiego rodzaju panstwa maja tylko pisamcy. Piszac o nim do smierci zarabiaja na chleb. Co by bylo, gdyby pojawilo sie panstwo gospodarcze? Z czego zyliby pisamcy?

  2. Redaktor to w gruncie wspieracz tego ukladu o jakim pisze. Pisze i pisze i pisze i go w ten sposob reklamuje. Oby istnial jak najdluzej – bo bedzie mogl pisac i pisac i pisac…

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here