W tradycyjnych, poukładanych społeczeństwach, posiadających prawdziwe, solidnie wykształcone elity, człowieka można poznać po tym, jak i co mówi. Bardzo łatwo wyłuskać cymbała, posługującego się terminami, których znaczenie jest mu obce.



Prawdziwe, tradycyjne społeczeństwo stanowi swoistą wspólnotę symboliczną, wspólnotę kultury, a znajomość kodów kulturowych sprawia, że w obrębie określonej grupy porozumienie nie wymaga popadania w słowotok. Przedwojennemu inteligentowi nie trzeba było tłumaczyć, co znaczy użyte przez Kajetana Koźmiana określenie „towarzysze Feba”. On to po prostu wiedział.
Społeczeństwo tradycyjne przywiązuje wielką wagę do znaczenia słów, gdyż – ponieważ myślimy słowami – jakakolwiek zmiana znaczenia danego słowa powoduje zmiany w postrzeganiu otaczającej nas rzeczywistości. Dość wcześnie zwrócili na to uwagę miłośnicy „ruszania z posad bryły świata”. Stąd też zmierzając do wyprania mózgów swoich ofiar od razu zabierali się do usuwania przeszkody, która mogła im to uniemożliwić a przynajmniej mocno utrudnić – likwidacji (najlepiej fizycznej) prawdziwych elit, niszczenia kultury itp.
Wojna z lewactwem w dzisiejszej Europie czy Ameryce Północnej, to wojna o kulturę, w tym o język. W wielu innych regionach świata wystarczy pistolet maszynowy Kałasznikowa.. Prawdziwą plagą jest dziś dla semantyków „radosna twórczość” uprawiana przez kręgi narzucające polityczną poprawność. Można się śmiać, ale jestem w posiadaniu wydanego w USA słownika politycznie poprawnej angielszczyzny, stosowanej w kampusach, gdzie zamiast słowa „nieżywy” jest „trwale niewydolny metabolicznie”…
Kiedyś każdy rzeczownik przypisany był do konkretnego przedmiotu, który można było opisać na podstawie charakterystycznych cech. Zobaczmy, jak wygląda to dziś.
„Siateczka”
Ileż to razy przy okazji robienia zakupów miałem do czynienia z następującą sytuacją: pani bądź pan przy kasie podają mi foliową torebkę i pytają: „może siateczkę ?” Cierpliwie tłumaczę wówczas, że „siateczka” to coś, co ma oczka niczym sieć rybacka (prościej już się nie da). Nie muszę chyba dodawać, że otaczający mnie ludzie patrzą na mnie jak na wariata. Pewnego razu przydarzyło mi się to w księgarni.
Sprzedawca, młody człowiek, zaproponował mi „siateczkę”, podając foliową torebkę. Na zwróconą mu uwagę, że to nie żadna siateczka, tylko torebka foliowa, człowiek ów odpowiedział: „A jakie to ma znaczenie?” „Jak zwał, tak zwał”, na co ja zacząłem coś na temat zależności między nazwą a jej desygnatem. Facet zbaraniał. Cała ta scenka pokazuje jednak aż nadto wyraźnie, jakich to mamy „,młodych, wykształconych z wielkich miast”.
„Reklamówka”
Kiedyś była to torba na zakupy z reklamą konkretnej firmy czy produktu. Dziś „reklamówką” w polskich sklepach nazywają KAŻDĄ foliową torebkę, która NICZEGO NIE REKLAMUJE.
„Faszysta”
Słowo „faszyzm” pochodzi od łacińskiego „fasces”. „Fasces” był to pęk rózeg z zatkniętym toporem, który w starożytnym Rzymie noszono przed niektórymi urzędnikami. Fasces to wiązka łozy, inaczej faszyny. Ojciec faszyzmu, Benito Mussolini, małpujący wszystko, co rzymskie (choćby słynne pozdrowienie) przywłaszczył sobie jako symbol ruchu (a później herb „Republiki Socjalnej”) pęk łozy z zatkniętym w nią toporem ( czyli właśnie owe „fasces” – starorzymskie rózgi liktorskie).
Faszystowscy agitatorzy przemierzali słoneczną Italię wygłaszając przemówienia i pokazując ludziom pojedynczą rózgę. „Patrzcie, towarzysze – krzyczeli- oto jednostka ! Jak łatwo można ją złamać (łamali rózgę). Po czym wyciągali zza pleców gruby pęk faszyny triumfalnie oznajmiając: „A spróbujcie teraz złamać !” To samo robili agitatorzy komunistyczni, namawiający chłopów do tworzenia kołchozów czy, jak w Polsce, „spółdzielni produkcyjnych”.
Oto istota faszyzmu: KOLEKTYWIZM, mentalność STADA („w kupie siła”). Faszyzm to urawniłowka. Jednakowe mundurki, jednakowe poglądy, wspólne ideały, wspólny wróg. Wszyscy tacy sami. Kto nie z nami, tego zniszczyć. Tymczasem dziś przeróżni „antyfaszyści” zapewne nie zdają sobie sprawy z tego, że jeśli uważniej przyjrzeć się ich hasłom i metodom działania, wyjdzie na to, że to właśnie ONI są prawdziwymi faszystami.
Faszyzm przybrał dziś formę POLITYCZNEJ POPRAWNOŚCI. Określone grupy ideologów za pomocą mediów czy szkoły dyktują, jak i co myśleć, co jest dobre a co złe; jakich wyrazów wolno a jakich nie wolno używać. Podobnie jak w przypadku swego duchowego przodka, POLITYCZNA POPRAWNOŚĆ posługuje się TERROREM (póki co intelektualnym, medialnym, ekonomicznym, np. pozbawieniem pracy), eliminując jednostki nie chcące się podporządkować.
Tymczasem politycznie poprawni wmawiają ludziom (na zasadzie „łapaj złodzieja”) zupełnie inne znaczenie faszyzmu.
W politpoprawnej grypserze faszystą jest każdy, komu takową etykietę przylepią salonowe „autorytety”, czyli każdy, kto ma poglądy niezgodne z lewackim kanonem. Ludzie na prawo i lewo chlastający tym – jak to pięknie ujął profesor Wolniewicz – słowobijem, poproszeni o podanie definicji faszyzmu, po prostu baranieją. Najczęstszą reakcją, z jaką w takowych sytuacjach miałem do czynienia, było „No, przecież każdy wie, co to znaczy”.
Gdy odpowiadam, że owszem, nie wiem, i nadal domagam się definicji, w oczach rozmówcy pojawia się głęboka pogarda („doktor a nie wie, co to faszyzm”) lub wręcz nienawiść, gdy takowy osobnik nie jest w stanie podać żadnej definicji.
W każdym razie żądanie podania definicji któregoś ze słowobijów („faszysta”, „antysemita”, „homofob”, „nietolerancyjny” itp.) z reguły wywołuje wściekłość interlokutorów. Żądanie podania jasnej definicji słowobija natychmiast demaskuje idiotę, który paple trzy po trzy, sam nie wiedząc, co paple.
„Homofobia”
Ten słowobij powstał z połączenia dwu słów wywodzących się z języka greckiego: „homo”, które występując jako przedrostek znaczy tyle, co „ten sam”, tego samego gatunku” etc. oraz „fobe”, czyli „lęk”, „strach”. Dosłownie tłumaczona, „homofobia” znaczyłaby tyle, co „lek przed tym samym”.
Tymczasem w lewackim bełkocie ów termin znaczy tyle, co „niewłaściwa” postawa wobec homoseksualistów. Nota bene, tak znienawidzone przez „wesołków” (gay) słowo „pedał” nie ma nic wspólnego z częścią rowerową, lecz pochodzi od greckiego „paidion, czyli chłopiec (przedmiot pożądania pederastów), który to wyraz wymawiano „pedion”
Wiele z występujących w języku polskim wyrazów pochodzi z języka łacińskiego. Nieznajomość łaciny sprawia zaś, że słowa tracą swe pierwotne, ukształtowane przez wieki praktyki znaczenie i przybierają inne, spreparowane przez tych, którzy zmieniając ich sens zmierzają do tego, by zmienić nasz sposób postrzegania świata.
Weźmy chociażby słowo „tolerancja”. Ten, kto nie zna łaciny nie wie, że pochodzi ono od łacińskiego tollo, tollere i znaczy tyle, co „znosić coś”. Toleruję znaczy więc, iż coś znoszę, czyli zakłada moją dobrą wolę. Znoszę, choć nie muszę. Nie lubię tego (wolno mi !), nie akceptuję, nie pochwalam (wolno mi !), ale znoszę. To, że znoszę, nie oznacza bynajmniej, że uważam za równe, równorzędne. Tolerancja nie oznacza akceptacji czy równouprawnienia. Oznacza cierpliwe znoszenie i nic więcej.
„Małżeństwa jednopłciowe”
„Małżeństwo”, to po łacinie matrimonium, matrimonium zaś pochodzi od mater a mater znaczy „matka”.
Cóż, dwie panie czy dwóch panów połączonych w parę nie stworzą życia, nie urodzą dziecka. Można więc mówić z sensem o związkach jednopłciowych, nigdy zaś o małżeństwach. Paplanie o „małżeństwach gejowskich” od razu zdradza nieuka.
„Kryzys”
Gdyby przyjrzeć się uważnie prawdziwym znaczeniom co niektórych słów, zrobiło by się ciekawie. Tak często pojawiające się dziś na łamach gazet słowo „kryzys” znaczy po grecku tyle, co „sąd”, „osąd”. Kryzys ekonomiczny znaczy tyle, co SĄD NAD EKONOMIĄ. Znaczy to, że PRAKTYKA DOKONAŁA OSĄDU DOKTRYNY, że negatywnie zweryfikowała DOKTRYNĘ ekonomiczną, na której oparto politykę gospodarczą.
Kryzys wyraźnie informuje, że dana doktryna NIE SPRAWDZA SIĘ W RZECZYWISTOŚCI, a więc należy jak najprędzej ją zarzucić. Gospodarki pogrążonej w kryzysie nie ma co „reformować”. Trzeba co prędzej ODRZUCIĆ DOKTRYNĘ, która została OSĄDZONA przez praktykę życia codziennego. Nie będzie to możliwe, dopóki DOKTRYNY będą miały pierwszeństwo przed ZDROWYM ROZSĄDKIEM I PRAKTYKĄ ŻYCIOWĄ.
„Pan i sługa”
Konstytucja RP głosi, że zwierzchnia władza należy do narodu. Znaczy to tyle, że albo naród jest suwerenem, albo są to li tylko puste słowa. Władzę wykonawczą sprawuje rząd, czyli Rada Ministrów z premierem, czyli jej prezesem na czele.
Rzecz w tym, że „minister” znaczy po łacinie tyle, co „sługa”. Miało to sens wówczas, gdy urzędnik zwany ministrem był w istocie sługą panującego (cesarza, papieża , króla , księcia etc.), który mógł go w każdej chwili wyrzucić na zbity pysk, jeśli nie pełnił jego woli, był nieudolny bądź po prostu kradł. Nadintendent finansów (minister) Ludwika XIV, Mikołaj Fouquet nakradł tyle (48 milionów liwrów), że wybudował sobie wspaniały pałac.
Król wszakże nie wykazał się w tym przypadku chrześcijańskim miłosierdziem ani nie pomyślał o „grubej kresce”, lecz zafundował swemu uczciwemu inaczej słudze dożywotni pobyt w ponurej fortecy na Wyspie św. Małgorzaty. Nie wiemy, czy owemu słudze niedostatek chrześcijańskiego miłosierdzia i grubej kreski w minimalnym choćby stopniu osładzało towarzystwo strażnika, którym przez jakiś czas był rozsławiony później przez Dumasa-ojca niejaki Charles de Batz Castelmore, czyli niejaki d`Artagnan. Panujący (suweren) był z zasady od swego ministra (sługi) o niebo bogatszy. Porównując sytuację obecną z tą sprzed wieków, nie sposób wyobrazić sobie, by król (suweren) chadzał piechotą bądź jeździł na mule, podczas gdy jego ministrowie jeździli złoconymi karocami.
Jak wygląda to dziś, wiemy wszyscy: suweren (naród) jeździ tramwajem, sługa (czyli minister) rządową limuzyną; suweren ledwie wiąże koniec z końcem, sługa …i tak dalej. Sługa może swojemu panu zafundować takie warunki życia, że pan (suweren) czmycha za granicę, by wyżywić rodzinę. Sługa może w nieskończoność doić swego pana i żyć na jego koszt o niebo lepiej, niż on sam. Zadajmy zatem sobie pytanie: „Kto jest prawdziwym panem, a kto sługą ?”
Gdy zwracamy uwagę na wszystkie te rzeczy, „miłośnicy postępu” argumentują, że przecież język ewoluuje i słowa zmieniają swe pierwotne znaczenie. Język ewoluuje, to prawda. Jednakże jeśli nie jest to długotrwały proces naturalny (procesy ewolucyjne mają to do siebie, że są właśnie długotrwałe)  a nachalne narzucanie ludziom „jedynie słusznych” znaczeń, warto sięgać do słowników. Prędzej czy później polityczna poprawność przegra. Bo przegrać musi. Ktoś wreszcie powie głośno, że „król jest nagi” („won, nieuku !), a czego jak czego, ale ośmieszenia „postępowcy” boją się bardziej niż dżumy.
Tak czy owak, warto znać języki obce.
Jan Przybył
Foto.: mmpoznan.pl

8 KOMENTARZE

  1. Dobre. Bardzo dobre, jest jednak jedno ale… Słowniki z ich pierwotnymi znaczeniami na naszych oczach zmieniają ci różni postępacy i lewacy. Proszę porównać znaczenie słowa pederastia w słowniku czy encyklopedii sprzed 40 lat i tych obecnych. I to jest problem. Wariaci zaczęli nauczać wariactw.

  2. Dobry tekst, jednak przydałaby się tu korekta błędów. Ot, chociażby w zdaniu „Podobnie jak w przypadku swego duchowego prawnuka, POLITYCZNA POPRAWNOŚĆ posługuje się TERROREM (póki co intelektualnym, medialnym, ekonomicznym, np. pozbawieniem pracy), eliminując jednostki nie chcące się podporządkować”. Mniemam, że chodziło o duchowego przodka, pradziadka politycznej poprawności. Poza tym jest kilka literówek.

  3. Zgadzam się z tym, że rzeczy należy nazywać po imieniu i tak na przykład pistolet maszynowy pana Kałasznikowa jest w rzeczywistości karabinem.

  4. Fajny tekst. Z jednym się nie mogę zgodzić. Nie widzę ani jednego powodu, aby pouczać ludzi np. w sklepie, że foliówka nie jest siatką. (to tylko przykład) Uważam, że tego typu pouczanie uwłacza godności osób, które nie są wykształcone, czy nie operują językiem tak sprawnie, jak autor tego tekstu. Mam świadomość, że można to zrobić delikatnie, ale część osób poczuje się poniżona. Uważam, że dbanie o język powinno się zaczynać i kończyć na własnym języku. No powiedzmy, że z przyjaciółmi i bliskimi sytuacja przedstawia się nieco inaczej.

  5. Szanowny Doktor Jan jest już takim wykształciuszkiem, że zapomina o tym iż każdy człowiek posiada inne zdolności i umiejętności. Może właśnie Doktorze Janie Pan ze sklepu będzie zakładał Panu kablowkę, może posprząta mieszkanie, odśnieży podjazd do garażu szanownego Doktorka. Wykształcony Doktor Jan przez duże D jest niczym Sokrates w starożytnej Grecji, tylko że Sokrates poruszał tematy polityczne i filozoficzne, a nie walkę o nazewnictwo siateczek foliowych, jak Doktor Jan- prawdziwy profesor…

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here