Od lat zagadnienie integracji europejskiej jest istnym fetyszem „elit”. Musimy się integrować, bo „jak nie Unia, to Białoruś”; w drodze integracji rozwiązane zostaną wszystkie problemy świata a nasza gospodarka prześcignie USA itd. Rzecz jasna mityczna integracja nie może odbywać się w drodze wolnorynkowej wymiany towarów i usług – co to, to nie. W takiej sytuacji politycy lokalni nie mieliby się czym wykazać a i Parlament Europejski straciłby rację bytu. Tedy swobodna wymiana towarów i usług – tak, ale za wiedzą i zgodą biurokracji przy wtórze biadolenia, że przeciwnicy takiej metody hamują integrację. Nic w tym zresztą dziwnego, skoro nie od dziś wiadomo, że polskie „przypadkowe społeczeństwo” nie dorosło do poziomu „elit”. Jako żywo przypomina to sytuację z lat bodajże osiemdziesiątych XX wieku, kiedy Jan Pietrzak żartował z hasła wypisanego przez towarzyszy na transparencie – „program Partii programem Narodu” – pytając, czy to nie może być odwrotnie?
Widać nie może, bo inaczej nici z integracji, o którą „elity” gotowe są walczyć do ostatniego grosza w kieszeni podatnika. No i przecież integrując się z silniejszymi gospodarkami nasza też stanie się silniejsza. Pytanie, czy gdy silniejsza zbankrutuje, to i naszej przy okazji szlag nie trafi, jest co najmniej nietaktem.
Dzięki postępom integracji europejskiej mamy już euro – parlament, euro – prezydenta, euro – ministra spraw zagranicznych, euro – komisarzy ludowych i euro – cholera wie co jeszcze.  Kolejnym etapem integracji jest przyjęcie wspólnej waluty, ukazywane podobnie jak przyjęcie Traktatu Lizbońskiego jako efekt wstąpienia Polski do UE. No cóż, „każdy papier kiedyś się skończy – teraz Polska”. Ale dzięki temu integracja się pogłębi i euro – komisje będą mogły ingerować w budżety państw członkowskich („członek to brzmi dumnie”).
Zanim jednak euro zastąpi złotówkę konieczne jest spełnienie jednoznacznie określonych kryteriów konwergencji, za naruszenie których kanclerz Angela Merkel chce w przyszłości wprowadzić surowe kary dla podatników, których na tę okoliczność obedrą politycy, czyli sprawcy naruszeń. Wspomniane kryteria określają poziom: inflacji, deficytu i zadłużenia wreszcie stóp procentowych. Oprócz tego konieczne jest też przetrwanie sztywnego kursu wymiany. I tu kończą się żarty, a zaczynają schody, jak mawiał generał Wieniawa – Długoszowski.
Zadłużenie i deficyt państwa powstają wtedy, gdy państwo wydaje więcej, niż „zarabia”. Przyczyny tego stanu rzeczy mogą być dwojakiego rodzaju: albo politycy są zbyt rozrzutni, albo państwo za mało dostaje od obywateli. Rozrzutności jednakowoż nie da się ograniczyć, gdyż państwo nadopiekuńcze wciąż ustanawia nowe przywileje, zwane prawami. Do tego dochodzi dyrektywne ADHD euro – biurokracji (np. dotowane „prawo” do turystyki czy „ryby lądowe”), generujące koszty samym tylko wprowadzaniem, o funkcjonowaniu nie wspominając. Budujący bowiem duży, europejski dom całkowicie nie biorą pod uwagę kosztów utrzymania. Można by co prawda podnieść podatki w myśl twierdzenia, że państwo codziennie traci miliardy dlatego, że podatki są takie, a nie wyższe. Tyle, że wtedy PKB spadnie, bo jedni wyjadą za chlebem tam, gdzie podatki są niższe, a ci, którzy zostaną, niczego nie kupią, bo nie będą mieli za co, i PKB diabli wezmą.
Wariant drugi to „model grecki”, w którym minister Rostowski dopiero mógłby się wykazać mistrzostwem kreatywnej księgowości i udawania Greka. Skutki – widoczne, a zaciąganie pożyczek dla załatania dziury budżetowej nie sprawi, że ona zniknie. Wariant trzeci – reformy gospodarcze uwalniające ludzką inicjatywę z kajdan biurokracji. Wtedy wzrosłyby dochody państwa i zmalały wydatki. Ale to będzie możliwe dopiero po zbankrutowaniu państwa nadopiekuńczego, które wtedy nie będzie miało innego wyjścia. Czyli, póki co, marzenie ściętej głowy.
Możliwe jest jeszcze naciągnięcie kryteriów, tylko w takim razie po co się pchać w system, który zmienia kryteria w zależności od okoliczności? Zwłaszcza, że jego oficjalnie deklarowanym celem jest „stabilizacja”. Ot, kwadratura koła.
Na zakończenie warto się odnieść do kilku argumentów za przyjęciem wspólnej waluty. Twierdzenia o kosztach i nieefektywności wynikających z funkcjonowania wielu walut oraz ryzyku kursowym obalił ostatni kryzys finansowy. Podobnie jak rzeczywistość jednoznacznie zadaje kłam opiniom o wzroście konkurencyjności gospodarek w przypadku wprowadzenia jednej waluty. W UE jest to nierealne ze względu na dyktaturę „ujednolicania” wszystkiego przepisami oraz dotacjami, przyznawanymi według kryształowo mętnych kryteriów. Napływ inwestycji nie zależy od będącej w obiegu waluty, wbrew twierdzeniom euroentuzjastów, ale takich kwestii jak wysokość podatków, jasność przepisów, bezpieczeństwo, koszty pracy, poziom korupcji itd. Podobnie jak poziom stóp procentowych od stanu gospodarki. Ryzyko spekulacji walutą bynajmniej nie zniknie, zmieni się tylko jego skala. Jak bowiem inaczej wyjaśnić fakt, że kolejne kraje strefy euro bankrutują, a wartość waluty nie spada na zbity uśmiech?
Wreszcie nie da się nie zauważyć, że w myśl kryteriów konwergencji, konieczne jest osiągnięcie wzrostu i stabilizacji gospodarki przed przyjęciem do strefy euro, nie jest zaś ono wynikiem przyjęcia wspólnej waluty.
Michał Nawrocki
Foto:  MN

2 KOMENTARZE

  1. Panie Michale, co Pan taki pesymistyczny? Keynes umarł, ojcowie socjalizmu też. Kraje folgujące im zdechną już niedługo. W końcu ileż można wykupywać obligacje skarbowe?

  2. Panie Kamilu! Mój pesymizm wywołuje stosunek znacznej części ludzi do założeń „państwa nadopiekuńczego” (np. ukazany w Pańskim tekście „Gangrena…”). Strach pomyśleć, co będzie jak to się wreszcie zawali… A zgadzam się z Panem całkowicie – musi rypnąć 🙂 Natomiast świetnie się bawię obserwując, jak zaczynają się potykać o własne nogi. Np. Dzisiejsza wypowiedź A. Merkel na temat Grecji: „Stoimy na rozdrożu. Jedynym wyjściem jest ratowanie greckiego socjału” – dziwne to rozdroże z jedną drogą. Szlag mnie natomiast trafia jak widzę te cyniczne złodziejstwo „w imię wyższych racji”.
    Pozdrawiam

Comments are closed.