W Polsce płacimy różne podatki o mniejszym czy większym ładunku bezsensu, za to o zbliżonym stopniu destrukcyjnego oddziaływania na obywateli – zwłaszcza w sferze gospodarczej, choć i w innych sprawach rząd potrafi uprzykrzyć życie do granic możliwości. Jednym z bardziej rozpowszechnionych podatków jest specyficzny podatek od prędkości poruszania się na drodze.



Podczas jazdy samochodem może się okazać, że poruszamy się szybciej, niż to przewidział jaśnie pan od ustawiania znaków ograniczenia prędkości. Przy czym „szybciej” niekoniecznie oznacza szybko – może to być np. 35 km/h. Jak się okazuje, władza radziecka może ograniczyć prędkość w szczerym polu do 30 km/h, postawić fotoinkasenta… eee, to znaczy – fotoradar, a potem już tylko liczyć szmal z tytułu podatku od prędkości. Problemem pozostaje tylko ciemny lud, który kompletnie nie rozumie tego mechanizmu i wysuwa jakieś absurdalne zarzuty związane z bezpieczeństwem na drodze.
Jako że od strony formalnej przekroczenie wymyślonej przez urzędnika prędkości to wykroczenie, wiąże się z tym upierdliwy obowiązek ustalania sprawstwa, winy i innych burżuazyjnych przeżytków. Z tego względu władza radziecka zaproponowała ostatnio, żeby zamiast bawienia się w takie głupoty pobierać podatek od prędkości automatycznie (materiał z Rzepy). Niewątpliwie znacznie ułatwi to pobór tego specyficznego podatku, co tradycyjnie przyczyni się do rozwoju miast i wsi, pogłębiania integracji europejskiej oraz kondycji budżetu.
Projekt tej regulacji należy ocenić pozytywnie pod jednym względem. Otóż towarzysze komisarze ludowi władający naszą Ojczyzną postawili w tym roku na szczerość w komunikacji z narodem. Po się męczyć i wkładać do głowy tym opornym obywatelom, że władzunia martwi się i troszczy, skoro nawet upośledzony orangutan w najbardziej zapyziałym ZOO wie, że fotopodatek nie ma nic wspólnego z bezpieczeństwem na drodze, a jest jedynie bardzo wygodnym narzędziem pobierania haraczu od ludzi. Oficjalnie obwieścił to w zeszłym roku Naczelny Rachmistrz Rzeczypospolitej, planując na 2013r. kilkudziesięciokrotny wzrost wpływów z kar i mandatów do budżetu, tym samym potwierdzając czysto fiskalny charakter tych dolegliwości. Nota bene rachmistrz zapowiedział też podwyżkę podatków dla osób żyjących z twórczości własnej (będzie limit na korzystanie z 50% koszty przy utworach autorskich), a stało się to na tej samej konferencji, na której szef rachmistrza zapowiedział, że w 2013r. rząd podatków nie podwyższy. Można się zatem spodziewać, że w tym roku obaj dżentelmeni i siebie, i nas, jeszcze nieraz zaskoczą.
Problem, jaki widzę dla tych światłych i jedynie słusznych zamierzeń, tkwi w Konstytucji RP. Otóż art. 42 ust. 3 tego pomnika myśli prawniczej stwierdza, że „każdego uważa się za niewinnego, dopóki jego wina nie zostanie stwierdzona prawomocnym wyrokiem sądu”. W postępowaniu w sprawach o wykroczenia stosuje się też – na podstawie art. 8 kpow w zw. z art. 5 kpk – zasadę domniemania niewinności, bo wykroczenie, jakkolwiek czyn z założenia błahy, jest mimo wszystko zawinionym naruszeniem prawa. Oznacza to, że dostosowując sposób postępowania w sprawach o fotopodatek do celów fiskalnych, dla których podatek ten został wprowadzony, nasza władza radziecka posunęła się aż za bardzo w szczerości. Owszem, cieszy, że na takich wartościach rząd buduje relacje z obywatelami, ale martwi nieco ryzyko, że przepisy o dochodzeniu fotopodatków mogą się spotkać z czysto złośliwym zaskarżeniem do Trybunału Konstytucyjnego. Biorąc pod uwagę, że zasada domniemania niewinności dorobiła się sporego orzecznictwa i literatury i – jak mało co – jest dość jasno wyłożona w przepisach, można się spodziewać, że piękna skądinąd idea fotopodatku skończy się wielkim fiaskiem połączonym z koniecznością zwrotu obywatelom kwot podatków pobranych niezgodnie z Konstytucją.
Pisząc o fotopodatku, nie sposób nie zahaczyć o temat bezpieczeństwa. Jakkolwiek rząd nie kryje, że w tej całej zabawie chodzi wyłącznie o ściąganie kasy z frajerów – ech, znowu przejęzyczenie, z obywateli – wciąż pokutuje przekonanie, że automaty do naliczania fotopodatków w wydatny sposób podnoszą bezpieczeństwo. Niestety, nie można się z tym zgodzić.
Po pierwsze, logika podpowiada, że od tego, że facet zapłaci podatek od prędkości, nikt nie poczuje się bezpieczniej ani tym bardziej nikomu nie odrośnie noga stracona w wypadku. Jako że podatek ten płaci się dopiero po pewnym czasie, można nawet założyć, że nierzadko podatnik nie będzie nawet pamiętał okoliczności powstania zobowiązania podatkowego, więc żadnych wniosków nie wyciągnie. Chyba że jechał do kochanki, to uzna, że mimo wszystko warto było. Warto, bo podatku od bzykania na boku jeszcze nie wprowadzono (odczuwam pewien lęk, pisząc te słowa, bo gdyby się okazało, że tego bloga czyta ktoś z Urzędu Rachmistrzowskiego RP, to podsuwam komisarzom ludowym kolejny zbrodniczy pomysł).
Okay, to była represja. A co z prewencją?
A zatem po drugie – ustawienie radarów. W moim mieście, czyli w stolicy, jest takie duże skrzyżowanie ulic Sobieskiego i Witosa. Obie ulice mają po dwie jezdnie z trzema pasami ruchu w jedną stron, oddzielone pasem zieleni. Niemal jak w Ameryce, i to Północnej! Skoro fotopodatek ma oddziaływać prewencyjnie, to ta nieszczęsna logika podpowiadałaby, że pomiar prędkości powinien odbywać się przed skrzyżowaniem, czyli zanim podatnik wpadnie na skrzyżowanie z prędkością 120 km/h i wszystkich rozjedzie. Jednak wszystkie cztery (słownie cztery!) fotourzędy skarbowe są ustawione za skrzyżowaniem! A zatem wjeżdżam na skrzyżowanie z wariacką prędkością, narażając na zawał staruszka przed przejściem, a innych kierowców na największe świętokradztwo, czyli uszkodzenie lakieru, a dopiero opuszczając skrzyżowanie, co zgodnie z przepisami powinienem uczynić jak najszybciej, dostrzegam radar i – ulegając oddziaływaniu prewencji – hamuję z piskiem opon, ryzykując wpadnięcie w poślizg i dokonanie rzezi na przystanku autobusowym (dwa przystanki stoją tuż przy radarze). Delikatnie mówiąc, można odnieść wrażenie, że takie ustawienie fotourządzeń fiskalnych stwarza pewne zagrożenie na drodze, nadmiernie akcentując faktyczną funkcję budżetową kosztem pozornej dbałości o bezpieczeństwo.
Ostatniego argumentu dostarcza Najwyższa Izba Kontroli. Otóż w raporcie z 2011r. NIK stwierdził – po przebadaniu danych dotyczących wypadków za lata 2000-2010 – że do głównych przyczyn powodujących zagrożenia na drodze zalicza się stan dróg, brak odpowiedniej infrastruktury drogowej, zła organizacja ruchu, niedostateczne przeszkolenie młodych stażem kierowców itd. Raport w ogóle nie wskazuje prędkości jako czynnika generującego zagrożenie w ruchu drogowym. Cóż, wychodzi na to, że prezes NIK w ogóle nie ma pojęcia, co jest ważne i co się liczy. Kiedyś w takich sytuacjach składało się samokrytykę, a teraz?
Post ten dedykuję Naczelnemu Rachmistrzowi RP w trosce o nasze wspólne dobro, jakim jest budżet naszej Ojczyzny.
Paweł Budrewicz
Foto.: mmgrudziadz.pl
Autor jest radcą prawnym i ekspertem Centrum im. Adama Smitha. Prowadzi bloga stopsocjalizmowi.pl

2 KOMENTARZE

  1. Szanowny autor ma chyba obsesję byłego ZSRR, bowiem co kilka słów wspomina o tym tworze. Rozumiem, że chodzi o ironiczne porównanie do obecnych władz…tylko nie rozumiem czemu, bo rządzący od transformacji wysprzedali lub przejęli potężne polskie zakłady, wprowadzili umowy śmieciowe i zlikwidowali armię czyli wprost odwrotnie do idei socjalistycznych. Jako osoba, która coś tam w polityce wie domyślam się jednak, że autorowi przeszkadza państwo socjalne, które w jego mniemaniu pomaga polskiemu społeczeństwu…
    Komentujący jest osobą po studiach politycznych więc podejmę polemikę w tym wątku…

  2. Władza radziecka – pojęcie, którym się posługuję – odnosi się do podobnej ideologii i zawartości intelektualnej „elyt” PRL/ZSRR oraz obecnie rządzących towarzyszy komisarzy ludowych. Określenie to nawiązuje także do charakteru ustroju panującego obecnie w Polsce, który określam jako biurokratyzm (etatyzm) socjalistyczny.

Comments are closed.