Jakiś czas temu, w „Rzeczpospolitej”, pani Halina Bińczak postawiła kluczowe pytanie, dlaczego występuje rozbieżność między oficjalnymi danymi GUS a odczuciami konsumentów co do poziomu inflacji. W następnych wydaniach dziennika odpowiedzi stara się dostarczyć ekspert Centrum Analiz Społeczno-Gospodarczych, pan Przemysław Woźniak.
W artykule „Kłopoty z inflacją” poznajemy metodologię liczenia wskaźnika cen konsumenckich (CPI), czyli inflacji oraz dowiadujemy się, że owe rozbieżności, nad którymi słusznie zastanawia się pani Halina Bińczak, występują albo z powodu błędnej metodologii wykorzystanej do szacowania oczekiwań konsumentów, albo z ich (konsumentów) wrodzonego pesymizmu oraz kierowania się w dużej mierze czynnikami subiektywnymi.
Zaraz po tej lekturze miałem okazję wysłuchać rozmowy pomiędzy panem Maciejem Rybińskim, a profesorem Janem Winieckim jaka miała miejsce na antenie radia Tok FM. W rozmowie tej profesor ekonomii wypowiedział dość istotne zdanie, że w zasadzie młodzi absolwenci polskich uczelni ekonomicznych posiadają dobrą wiedzę o gospodarce, ale jest ona, jeżeli dobrze pamiętam, nieuporządkowana metodologicznie. Sądzę, że w przypadku wyjaśnienia pana Woźniaka zjawiska rozbieżności w odczuwaniu przez konsumentów ciśnienia inflacyjnego i wskaźnikami GUS mamy do czynienia z poglądem na kwestię inflacji przedstawioną z punktu widzenia jednej ze szkół ekonomii. Istotnym jest, aby czytelnicy nie mieli odczucia, że zapoznali się z pełną odpowiedzią na pytanie pani redaktor i przyjęli wyjaśnienia pana Przemysława Woźniaka jako kończące dyskusję. Uważam, że tak nie jest. Wypada zaprezentować na tych łamach inne sposoby definiowania inflacji, w tym przypadku pogląd prezentowany przez austriacką szkołę ekonomii. Jestem przekonany, że daje ona najpełniejszy obraz tego, co dzieje się w gospodarce, łącznie ze zjawiskiem inflacji. Jej najgłośniejszymi reprezentantami byli Ludwig von Mises, Murray Rothbard, czy noblista Friedrich von Hayek.
Podstawowym błędem monetarystów, neoklasyków, i w ogóle ekonomistów obecnego głównego nurtu jest utożsamianie inflacji ze wzrostem cen. Rzecz ma się jednak inaczej – inflacja jest zjawiskiem monetarnym. Inflacja pojawia się wtedy, gdy wartość pieniędzy w stosunku do dóbr i usług, które zamierzamy nabyć, spada. Dzieje się tak w przypadku, gdy zwiększamy podaż pieniądza bez pokrycia w dobrach. Wówczas ceny faktycznie rosną z powodu występującej inflacji (wzrostu podaży pieniądza), a nie na odwrót! Ceny jednych dóbr rosną szybciej, innych zaś wolniej. Różny jest też czas reakcji cen dóbr na wzrost podaży pieniądza. Może nastąpić również obniżka cen niektórych dóbr mimo występowania zjawiska inflacyjnego, jak w przykładzie podawanym przez pana Woźniaka, elektroniki. Nie oznacza to wcale, że np. komputery odporne są na inflację. Po prostu ich cena spadałaby szybciej, gdyby nie było inflacji. Dzieje się tak dlatego, że ceny są wynikiem działania zarówno czynników realnych jak i monetarnych. Te drugie mogą windować ceny w górę, gdy tymczasem popyt, ceny czynników produkcji, i inne mogą wykazywać tendencje malejące. Interakcja miedzy czynnikami realnymi i monetarnymi wpływa na ceny. A czy będzie to zwyżka czy obniżka ceny zależy od ich wzajemnych proporcji (zmiennych dla różnych produktów!). Dla konsumenta nie istnieje coś takiego jak „średni” poziom cen, ponieważ nie ma „średniego” konsumenta. Jedyne co możemy powiedzieć o zmianie cen to, że dobro A potaniało a dobro B podrożało. Każda próba tworzenia koszyka dóbr prowadzi do jednego, znanego nam już z historii gospodarczej PRL wyjaśnienia: „ceny cukru wzrosły, ale za to potaniały lokomotywy” – w domyśle inflacja zatem jest na stałym poziomie.
Rozważmy stan gospodarki, w którym podaż pieniądza (druk pieniądza) nie zmienia się. Klienci dokonują wyborów pewnych dóbr, z innych rezygnują, zatem ceny jednych rosną (tych pożądanych przez konsumentów) ceny drugich spadają. Ruch cen jest wynikiem preferencji konsumentów oraz gry podaży i popytu. Jeżeli natomiast konsumenci przedkładają posiadanie pieniędzy nad towary, ceny ogólnie w gospodarce będą spadać. Sytuacja zmienia się, gdy nastąpi dopływ pieniądza bez pokrycia w dobrach (dodruk). Wtedy występuje właśnie ogólny wzrost cen spowodowany inflacją.
Musimy również pamiętać, kto zyskuje na inflacji. Beneficjantem dodruku pieniądza jest w pierwszej kolejności rząd. Stoi on bowiem na początku łańcucha przyczynowo-skutkowego. Gdy pojawia się nowy pieniądz (nowy druk) na rynku, producenci i konsumenci nie wiedzą o tym. Rząd dokonuje wydatków nowymi pieniędzmi bez pokrycia (realizacja zobowiązań wyborczych, prowadzenie polityki „dobrego rządu”, tzn. rozdawania środków grupom uprzywilejowanym, itd.) po ich „starej” wartości, czyli nie skorygowanej w dół. Jak tylko producenci zorientują się w sytuacji, dopasowują poziom cen do nowego zasobu poziomu gotówki w obiegu. Na końcu łańcucha znajdują się konsumenci i oni najciężej odczuwają ciężar inflacji.
Przyjrzyjmy się teraz wskaźnikowi CPI (ang. Consumer Price Index – wskaźnik cen dóbr konsumenckich). Zwróćmy uwagę, że wskaźnik ten nie jest wielkością ekonomiczną, a jedynie współczynnikiem statystycznym. Mierzy średnią wartość ważoną cen z koszyka hipotetycznego gospodarstwa domowego. Jeżeli ekonomiści (błędnie) uważają, że inflacja to jest wzrost cen, a nie wzrost podaży pieniądza, to podejmując działania temu wzrostowi cen zapobiegające mijają się z celem. Zatem każdy element powodujący wzrost cen określają infalcjogennym. W takich warunkach działania banku centralnego nie są już źródłem inflacji. Przeciwnie, uważa się, że bank centralny usilnie walczy z inflacją. Jest to, uważam, pomieszanie pojęć. Jakikolwiek czynnik wywołujący wzrost ceny jest traktowany jako inflacjogenny i bank centralny zaczyna z nim walczyć. I tak spadek stopy bezrobocia, wzrost cen ropy naftowej, wzrost wynagrodzeń pracowników postrzegane są jako potencjalne źródło inflacji, i jednocześnie odpowiednie kroki podejmowane są, aby im zapobiec. W apogeum takiego podejścia znajduje się proces schładzania gospodarki. Są również ekonomiści twierdzący, że niski poziom inflacji jest wymagany dla pobudzenia wzrostu gospodarczego. Widzimy przecież, że kreacja pustego pieniądza nie daje rzeczywistego asumptu do wzmożonej działalności człowieka. Przeciwnie, osłabia siłę nabywczą jego środków. Musimy zwrócić uwagę na niedokładność wskaźnika CPI. Pan Woźniak pisze: „Wszystkie wspomniane tu >>zakłócenia<< (i wiele innych, bardziej skomplikowanych) powodują, że oficjalny wskaźnik przeszacowuje wzrost cen. Można mieć zatem pewność, że podawany w Polsce wskaźnik jest górną granicą faktycznej inflacji. Może być ona niższa od oficjalnych szacunków o ułamek punktu procentowego bądź nawet o cały punkt procentowy lub jeszcze więcej”. Zatem przy celu inflacyjnym naszego banku centralnego 1,5-3,5 proc. błąd w szacunku może przekroczyć np. 50 proc. Istotnie, mamy tu do czynienia z dużym (sic!) przybliżeniem.
Pan Woźniak wskazuje na wykorzystanie wskaźnika cen w polityce Europejskiego Banku Centralnego. Ale jak porównywać te wskaźniki z różnych krajów, w których koszyki dóbr wyglądają inaczej, a preferencje (wagi poszczególnych produktów w konsumpcji gospodarstw domowych) są różne!? Zupełnie nie mogę zgodzić się ze stwierdzeniem p. Woźniaka: „Tak więc prywatne oceny tempa wzrostu cen nie tylko mogą, ale nawet powinny się różnić od oficjalnych szacunków GUS…”. Przecież konsumenci nie wypowiadają się, czy stopa inflacji wyniosła 1,25 czy 2,5 proc. Konsumenci tego nie liczą, to robi GUS. Konsumenci odczuwają uciążliwość wzrostu cen dóbr na których im zależy i wyrażają to w badaniach. Widzimy wyraźnie jak w pełni słuszne odczucia (tak, właśnie oparte na subiektywnych czynnikach i „słabo umocowanych teoretycznie”, trzymając się terminologii p. Woźniaka) kierują konsumentami i one powinny być miarą skuteczności polityki gospodarczej (jeżeli już porywamy się na jej uprawianie). Nie zmuszajmy ludzi do zadowolenia z powodu, że CPI wskazuje niewielką inflację. Musimy pamiętać, że ekonomia nie zasadza się na wyciąganiu wniosków z CPI czy PKB ale z analizy ludzkiego działania, subiektywnych odczuć konsumentów, czy jak uczy marginalistyczna szkoła ekonomii, maksymalizacji użyteczności odczuwanej przez konsumentów. Wskaźniki typu CPI rzeczywiście mają zastosowanie w porównywaniu przybliżonej stopy inflacji w różnych okresach (pod warunkiem, że metodologia się nie zmienia) lub na przykład w szacowaniu kosztów inwestycji (w odniesieniu do inflacji). Nie sądzę jednak by miały właśnie zastosowanie w określaniu stopnia zadowolenia konsumentów.
Podsumowując, jeżeli chcemy wiedzieć jaki jest poziom inflacji jedynie co jest nam, ekonomistom potrzebne, to obserwacja stopy wzrostu podaży pieniądza. Jeżeli przyrost podaży pieniądza wyprzedza podaż dóbr i usług na rynku, mamy do czynienia z inflacją. Ekonomia jest nauką o zachowaniach konsumentów, producentów – celowym ludzkim działaniu w kierunku poprawy jakości życia, a nie jedynie żonglerką danymi statystycznymi.
Jacek Matulewicz
(29 maja 2006)

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here