1. Polemizując z panem Machajem („kosmicznie polemizując” jak to ujął pan Ziółkowski) na końcu napisałem w czym się z panem Machajem zgadzam. Teraz na samym początku napiszę w czym się zgadzam z panem Ziółkowskim. Widzę, że podobnie jak ja (a przeciwnie niż pan Machaj) pan Ziółkowski nie wzdraga się przed użyciem przyrodniczych analogii. Mam na myśli oczywiście „psie obowiązki firm,” które to wyrażenie użył dwa razy.
To tyle zgody. Dalej będzie raczej kontra.
2. Jestem przeciwnikiem twierdzenia, że przedsiębiorstwo istnieje po to by służyć konsumentom, jestem przeciwnikiem twierdzenia, że przedsiębiorstwo istnieje po to by wytwarzać coraz doskonalszy produkt. Uważam, że każde przedsiębiorstwo (no prawie każde – zawsze znajdzie się jakiś margines jak mówi krzywa Gaussa) istnieje po to by osiągać zysk (cel nie zawsze zrealizowany, bo praktyka uczy, że od czasu do czasu ktoś bankrutuje).
Najczęściej w celu osiągnięcia zysku przedsiębiorstwo stara się jak najlepiej służyć klientom czyli… wytwarzać coraz doskonalszy produkt. Niektórzy idą na łatwiznę i zysk chcą osiągnąć na drodze monopolizacji, kartelizacji, „porządkowania” itd. rynku, wtedy dobro klienta oraz troska o jakość produktu schodzą na dalszy plan.
3. Jestem przeciwnikiem twierdzenia o wyższości konsumenta nad producentem lub producenta nad konsumentem. Dopóki mówimy o wolnym rynku, dopóki wymiana dokonuje się dobrowolnie – obie strony są sobie równe.
4. Na wolnym rynku „psim obowiązkiem” firmy (i nie tylko firmy) jest dotrzymywanie zawartych umów, przestrzeganie prawa. Poza tym trudno mi znaleźć jakieś inne obowiązki (także niepsie). Na pewno nie należy do nich wymienione przez pana Ziółkowskiego podwyższanie (zmniejszanie) cen czy też zwiększanie (zmniejszanie) produkcji. No chyba, że prawo przewiduje jakieś limity produkcyjne oraz regulowane ceny. Tylko, że wtedy trudno mówić o wolnym rynku.
5. Każda cena rynkowa, „nieregulowana” jest OK. i jest w zgodzie ze sprawiedliwością, miłością a zwłaszcza z PRAWDĄ. Cena jest jak temperatura. Od tego ile termometr pokazuje, ważniejsze jest to, by nikt przy nim nie majstrował w celu „polepszenia” („pogorszenia”) wyniku. Dlatego gadki o „osłabianiu” czy „umacnianiu” złotego, „schładzaniu” lub „grzaniu” gospodarki, dotowaniu węgla, cukru itd. to po prostu grypsera kieszonkowców. Najbardziej boli w wykonaniu nie czerwonych, ale ludzi mieniących się chrześcijaninami, patriotami, prawicowcami, chrześcijańskimi politykami itd. itp. Jak gdyby dążenie do tzw. „dobra wspólnego” mogło uzasadnić łamanie 7 przykazania. A nawet tego typu dywagacje pojawiły się w tygodniku „Najwyższy Czas!”. Odpór dał im pan Machaj w artykule „W obronie deflacji.”
Dwa przykłady. Wyobraźmy sobie, że matka daje dziecku termometr do zmierzenia temperatury. Wynik wychodzi 44 stopnie. Przerażona matka czym prędzej wkłada na chwilę termometr do lodówki i temperatura spada do 36.6. Wtedy matka już się uspokaja – „wszystko jest OK.”
Albo ktoś patrzy rano na termometr okienny i widzi, że jest minus 30. Otwiera okno i wkłada termometr na moment do szklanki wrzątku. Temperatura skacze do +30 i wtedy gość zadowolony wychodzi do pracy w szortach i krótkim rękawku. Szaleństwo nieprawdaż?! Każda polityka różna od dążenia do laizess faire to objaw szaleństwa. Niestety w oszalałym świecie zdrowi na umyśle uważani są za stukniętych.
6. Jeżeli można produkować coś z niczego, za darmo, w dowolnych ilościach, to mamy do czynienia z perpetuum mobile a gdy istnieje takie urządzenie, to praktycznie każdy towar jest za darmo, bo podaż = +infinity. Wyjątki to niektóre gatunki rozrywki (sport, sztuka, prostytucja itd.), żywność (bo podaż zależy też od kaprysów pogody), rośliny i zwierzęta (bo nie można ich wytworzyć sztucznie). Być może coś pominąłem, ale chyba wiadomo o co chodzi. W przykładzie pana Ziółkowskiego jest jeszcze taki myk, że pszenica (która jest żywnością) jest za darmo (nie wiem jakim cudem, ale dobra, powiedzmy, że to sprawa drugorzędna – „techniczna” a nie naukowa, jak chce tego pan Ziółkowski).
Dlatego w jego przykładzie miara chleba = 4 miary pszenicy + 4 miary węgla = 1 zł = 1000 miar węgla + 1 mln miar złota = 2 miary chleba = 50 groszy = 0 miar pszenicy = cokolwiek (poza wymienionymi wyżej wyjątkami) Mówiąc łopatologicznie: 0 USD = 0 zł = 0 euro itd. Pozostaje kwestia co pełniłoby rolę kruszcu przy transakcjach wyjątkami? Złoto odpada, w ogóle odpada prawie wszystko. Być może byłyby to bilety na mistrzostwa świata w piłce nożnej czy na igrzyska olimpijskie albo kocięta perskie z rodowodem (choć to ostatnie raczej nie spełnia warunków dobrego kruszcu)? Nie wiem. Szerzej na temat kruszcu w punkcie 7.
7. Przyznaję „standard złota” ma pewną wadę. Gdy ktoś wynajdzie tanią metodę otrzymywania złota (tzw. kamień filozoficzny), to wtedy „gold becomes shit” a nie money. Ale póki co „gold is money still.” I co najważniejsze to nie jest tak, że ja, pan Machaj czy ktokolwiek inny jest zwolennikiem „standardu złota”, bo tak żeśmy sobie wykoncypowali oraz demokratycznie przegłosowali na tajnym spotkaniu loży „III Złotej Miedzynarodówki” Wielkiego Południa Oz/Troy, które odbyło się w Forcie Knox, a następnie wzajemnie się wspieramy niczym oskarżeni po uzgodnieniu fałszywych zeznań. Nie. Standard złota wynika z historii, która się potoczyła tak a nie inaczej. Być może przy innych warunkach geologicznych, innym nastawieniu psychicznym ludzi (ach ta srocza pogoń za błyskotkami), na innej planecie itp. itd. rolę kruszcu pełniłoby co innego np. „suchy lód”, kwarc, guano apes… Nie wiem, od tego jest literatura SF (w niedawno wydanych „Zimnych brzegach” Łukianienki rolę kruszcu pełni żelazo). A nawet w naszej rzeczywistości zdarzały się ciekawe wyjątki od standardu złota (i nie chodzi mi tu o muszelki czy sól). W okupowanej Warszawie przez pewien czas rolę kruszcu pełniły… greckie zupy z żółwia w puszce. Coś tam w niemieckiej machinie organizacyjnej zawiodło i do Warszawy przyjechał cały wagon (czy wagony już nie pamiętam dawno o tym czytałem) tych zup. Władze nie wiedziały co z tym fantem zrobić, bo był to towar hiperluksusowy a w okupowanym mieście nawet milionerzy polują na chleb i rąbankę, a nie myślą o kawiorze. Więc wagon stał sobie na bocznicy i pełnił rolę podziemnego banku centralnego (rzecz jasna z pełnym pokryciem płatnym w nocy na żądanie). Przy tym nikt raczej nie myślał o wyjęciu wkładu z banku a o konsumpcji kruszcu tym bardziej. W obiegu funkcjonowały „wagonnotes” opiewające na tyle a tyle puszek.
Z tej warszawskiej historii wynika, że jeśli tylko społeczeństwu rozwiązać biurokratyczne pęta (a okupacja niemiecka czyniła Polaków naturalnymi wrogami pisanego prawa) natychmiast wraca do naturalnych finansów opartych na kruszcu. W niezwykłej sytuacji, w krótkim okresie czasu mogą to być najdziwniejsze rzeczy – np. zupa z żółwia. Jednak w dłuższym okresie jest to złoto. I ten fakt zmienić może jedynie tzw. kamień filozoficzny.
Standard złota przypomina trochę standard rodziny jako podstawowej komórki społecznej. Można być przeciw, można wymyślać swoje teorie komunistyczne (a nawet je pod przymusem realizować), można być za, bo „tak chce Bóg”, ale nic nie zmieni faktu, że najważniejszym argumentem za rodziną jest historia (bo przekonuje także ateistów), która determinuje teraźniejszość i wskazuje jaka powinna być przyszłość. Nawet gdyby komunistyczne bagnety opanowały cały świat i zniosłyby rodzinę, to nie zmieniło by jej znaczenia. Co innego gdyby ludzie odeszli od rodziny dobrowolnie (jak dla mnie – oksymoron). Podobnie co innego gdyby ludzie dobrowolnie porzucili złoto (kolejny oksymoron).
Jednak wynalezienie kamienia filozoficznego (czy czegoś lepszego od rodziny) jest tak mało prawdopodobne, że dywagacje na ten temat są marnotrawstwem czasu i mnożeniem oksymoronów. Dlatego robię na ten temat STOP. Niech to poletko uprawiają fachowcy w tej dziedzinie – pisarze SF.
Mogę jedynie dodać, że tak naprawdę nie upieram się za standardem złota. Upieram się przy wolności. Natomiast mogę postawić wszystko (z głową włącznie), że gdy tylko dać ludziom wolność, natychmiast wrócą do standardu złota. Wszędzie gdziekolwiek ludzie w historii byli wolni, tworzyli wolne społeczeństwo (i nie tylko!), wszędzie tam finanse były oparte na kruszcu, którym prędzej czy później stawało się złoto. Ludzi do złota (podobnie jak do rodziny) mogą zniechęcić tylko bagnety.
9. A propos kur czy raczej jajek. Polecam przeczytanie rozdziału pt. „Krach na rynku jajczarskim” oraz „Nowe miasto Tra-la” z książki „Bellew Zawierucha” Jacka Londona (zresztą cała książka jest świetna). Ilekroć w listach na „Stronie Prokapitalistycznej” pojawiała się kwestia handlu jajkami (a było tego sporo), tylekroć stawał mi przed oczyma naiwny Zawierucha skupujący (wraz ze swym przyjacielem Krótkim) wszystkie jaja w Dawson City oraz jego finezyjna zemsta za jajczarskie straty w postaci sprzedaży terenów pod budowę fikcyjnego miasta „Tra-la.”
Ech gorączka złota… To były czasy, gdy nikt nie miał wątpliwości, że „gold is money.”
Witold Świrski
(30 czerwca 2003)

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here