Kandydatka Demokratów była podczas debaty prezydenckiej lepiej przygotowana, opanowana i celnie punktowała Donalda Trumpa. Jednak Trumpowi udało się narzucić jej swoją antyglobalistyczną agendę.

Choć pro-republikańskie media polemizują, to zdaniem większości mainstreamowych analityków i sondaży debatę wygrała Hillary Clinton. To jednak nie znaczy, że wygrała wybory. Ani nawet, że zmienią się radykalnie jej pogarszające się notowania sondażowe. Clinton była faktycznie lepiej przygotowana, jak zawsze opanowana i celnie punktująca Trumpa. Była efektywna zwłaszcza w kwestii niejasnych planów swego oponenta dotyczących polityki zagranicznej i jego poparcia dla inwazji w Iraku. Udawało się jej też wytykać mu niejasności dotyczące zeznania podatkowego, jak i sposobu prowadzenia interesów. Do tego Clinton nie zdradzała oznak fizycznego niedomagania, co stało się ostatnio ważnym kampanijnym tematem.

Trump tymczasem postanowił najwyraźniej w pierwszej debacie pokazać nieco bardziej ludzką twarz. W pierwszej części, dotyczącej gospodarki, był rzeczowy, co przyznawali nawet niechętni mu komentatorzy CNN. Jego wizja ułatwienia amerykańskim przedsiębiorcom operowania na rynku wewnętrznym w połączeniu z bezpardonowym protekcjonizmem musiała dla wielu brzmieć przekonująco. Trumpowi udało się wręcz narzucić swoją antyglobalistyczną agendę Hillary Clinton. Przyłapana przez oponenta na zaprzeczaniu samej sobie w sprawie TTIP była sekretarz stanu przyznała tym razem twardo, że w obecnym kształcie porozumienia nie popiera. Być może dlatego, indeksy na nowojorskiej giełdzie zareagowały spadkami, choć na zdrowy rozum wieści o wygranej Clinton w debacie powinny inwestorów ucieszyć.

Co do przeciętnie zarabiających Amerykanów, to od jakiegoś już czasu maja oni poczucie, że to co dzieje się na giełdzie nie ma bezpośredniego przełożenie na stan ich portfeli, zaś imigracja i tani eksport już tak. Tu więc Trump zdecydowanie zapunktował. Potem jednak, w dalszej części debaty, ławo dawał się dystansować Clinton.

Być może kandydat republikanów nie przegrał aż tak bardzo jak mogłoby się zdawać, być może nawet utrzyma swoją tendencję zwyżkową. Powodów jest kilka. Po pierwsze, wystudiowane prawnicze podejście Clinton nie musi rezonować z głosem przeciętnego wyborcy. Po drugie, Trump nie zawiódł niczyich oczekiwań. Ponad 60% respondentów jeszcze przed debatą oczekiwało, że Clinton będzie retorycznie sprawniejsza. Wielu mogło się wręcz spodziewać, że Trump zaatakuje na oślep lub sprowokowany wybuchnie, kiedy Clinton będzie, na przykład, imputować mu rasizm i wytykać osobiste czy biznesowe porażki. Nic takiego nie nastąpiło. Wręcz przeciwnie, nieco zniesmaczony Trump pod koniec debaty zasugerował, że mógłby powiedzieć o Clinton wiele bolesnych rzeczy (towarzysko zna jej rodzinę od lat), ale nie zniży się do tego poziomu.

Takie wyhamowanie to pewne zaskoczenie i być może celowa próba wykreowania nieco innego wizerunku kandydata. Trump dotychczas był obecny jako człowiek-mem, symbol środkowego palca pokazanego dotychczasowym elitom. I choć jego twarz jest znana miłośnikom telewizyjnych reality shows, to politycznie radził sobie dotychczas lepiej w sieci. Ten kogo przekonała trumpowska bezpardonowość i bezpośredniość jest już więc przekonany. Obecnie kandydat Republikanów mówi raczej do nieprzekonanych telewidzów, a nie zradykalizowanych internautów, i robi to w kontekście ubiegania się o prezydenturę, a nie partyjnych prawyborów. Nic więc dziwnego, że Trump stara się przy tej okazji nie wchodzić w buty pieniacza, wroga demokracji, rasisty i wariata, które uszył mu już dziennikarski mainstream. To może pomóc, nawet jeśli jego argumenty nie miały tej celności co Clinton.

Zresztą debaty telewizyjne, choć wciąż ważne, nie odgrywają już tej samej roli co dawniej. Dziś przypominają one raczej wyścigi NASCAR, na które publiczność przychodzi nie tyle po to aby dopingować konkretnych sportowców, ale aby obejrzeć widowiskowe kraksy. Podobnie debaty. Wygrane na punkty w erze nowych mediów niewiele zmieniają, przekładają się na wyniki polityczne dopiero, jeśli któraś ze stron zaliczy widowiskową wpadkę. Tym razem zaś tak nie było. Z Trumpa nie wyszedł zwierz, Clinton nie zemdlała, ba, nie zakaszlała nawet.

A co do nowych mediów, to tu Trump dalej prowadzi konsekwentnie swoją kampanię apelowania do radykalnych grupek za pośrednictwem silnie zmobilizowanych zwolenników. Według danych „USA Today” 79% procent postów na Facebooku i 62% tweetów podczas debaty dotyczyło właśnie Trumpa. Jak łatwo się domyślić, nie wszystkie były pochlebne, ale i tak sam wolumen jest imponujący. Wzbudzanie skrajnych i często sprzecznych emocji w nowoczesnych kampaniach w nowych mediach jest o niebo lepsze niż nie wzbudzanie żadnych. To zaś właśnie największy problem Clinton: nikt jej w tych wyborach nie nienawidzi, ale i nikt tak naprawdę nie kocha.

Michał Kuź

Tekst pochodzi ze strony Klubu Jagiellońskiego…

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here