Polemika nie służy do ataku na osobę, a raczej do poszukiwania prawdy. Zaś wypowiedzi Jacka Walluscha mogą być bardzo przydatne dla zrozumienia natury procesu rynkowego jak również mechanizmu cyklu koniunkturalnego.
Nie przypadł mi szczególnie do gustu pierwszy artykuł tego Autora, ponieważ jego teść sprowadzała się do pytań: „a dlaczego pan Machaj mówi o Matejce, a nic nie mówi o Beksińskim?”. Przeanalizujmy dokładnie, krok po kroku, czego mogliśmy się dowiedzieć z artykułu pana Walluscha.
Wallusch kontra Machaj
Machaj: Pieniądz pełni funkcje pieniężne i jego ilość nie ma znaczenia. Tak jak ilość kilogramów nie ma znaczenia, bo znaczenie ma ilość kilogramów jakiegoś dobra, tak również sama ilość pieniądza nie ma znaczenia dla rynku, bo zwiększanie jego ilości prowadzi do wzrostu cen (spadek siły nabywczej).
Wallusch: Zastanawia mnie łatwość, z jaką Pan Machaj konstatuje „Pieniądz pełni funkcje pieniężne i jego ilość nie ma znaczenia”. Wypadałoby przypomnieć, że cała dyskusja zapoczątkowana przez Hume’a (a może innych, by wymienić Petty’ego i Bodina), a kontynuowana przez Friedmana czy Lucasa, dotyczyła NIEOCZEKIWANYCH i OCZEKIWANYCH zmian podaży pieniądza. Z tonu wypowiedzi wnioskuję, iż autor jest wytrawnym znawcą nowoczesnej ekonomii, dlatego też winien jest potencjalnym czytelnikom wyjaśnienie szczegółowe zasady funkcjonowania ilościowej teorii pieniądza.
Widać wyraźnie, że Jacek Wallusch zgrabnie zaatakował mnie za coś, o czym nie pisałem. Nie wymagam od mojego oponenta znajomości moich artykułów, ale jeśli podejmuje się krytyki mojej wypowiedzi wypadałoby przeczytać cały artykuł. Twierdzenie, że ilość pieniądza nie ma znaczenia odnosiło się, jak wyraźnie widać, do jego roli czyli „pełnienia funkcji pieniężnych”. Pieniądz jest towarem, ale różni się od wszystkich innych towarów jedną zasadniczą rzeczą: służy jako środek wymiany. Zatem jest pożądany nie ze względu na to, że jest dobrem kapitałowym (zużywanie się przy produkowaniu) i nie ze względu na to, że jest dobrem konsumpcyjnym (zużywanie się przy konsumpcji), ale ze względu na to, że ma określoną siłę nabywczą. Czyli możliwe jest jego praktycznie natychmiastowe upłynnienie w zamian za określone dobra. Toteż widzimy, że nie liczy się fizyczna ilość pieniądza (tak jak w przypadku dóbr kapitałowych i konsumpcyjnych), bo liczy jego siła nabywcza.
Stąd wyrasta ilościowa teoria pieniądza. I właśnie nikt inny jak David Hume przedstawił model dobrej wróżki, która schodzi na ziemię i podwaja wszystkim ilość pieniędzy w portfelach. Czy oznacza to, że jesteśmy dwa razy bogatsi? Oczywiście nie. Ceny po prostu skaczą dwukrotnie i zostaje rozwodniona siła nabywcza; zaś bogactwo kraju mierzy się możliwością zaspokajania potrzeb. Pieniądz jest po prostu środkiem wymiany i kiedy zostanie już przez rynek wybrany na tę funkcję, to każda jego ilość może pełnić funkcje pieniężne (jeśli na przykład złoto będzie zbyt silne aby stosować je do małych transakcji, to wkracza mechanizm rynkowy i na przykład stosuje się tzw. „monety zdawkowe” albo srebro, albo jakąś formę groszy).
Owszem, Hume zajmował się też innymi elementami, podobnie jak inni ekonomiści i cała kontrowersja „bullonistów”, ale nie to było przedmiotem problemu poruszanego przez Machaja. Machaj pisał wyraźnie o tym, że każda ilość pieniądza jest optymalna do pełnienia funkcji środka wymiany, ponieważ siła nabywcza jest w stanie zawsze się odpowiednio dostosować i mitem jest twierdzenie, że „pieniądza może być za mało”.
Oczywiście ekonomia nie działa agregatowo, pieniądz nie spada z helikoptera, a ludzie mają określone oczekiwania. Pieniądz nie przepływa z jakąś prędkością między aktorami rynkowymi (stąd tautologiczne fisherowskie równanie o pieniądzu MV=PY nie ma specjalnego znaczenia dla analizy ekonomicznej). Toteż wszelkie zmiany w podaży pieniądza będą powodować zakłócenia w gospodarce i to jest oczywiste, gdyż pieniądz nie jest neutralny. Pieniądz zakłóca funkcjonowanie gospodarki i doskonale sobie z tego zdają sprawę ekonomiści Szkoły Austriackiej (znacznie bardziej niż Nowi Klasycy, których reprezentuje Jacek Wallusch, ale o tym za chwilę).
Jak mówiłem, nie wymagam od oponentów czytania dokładnie moich innych artykułów, ale wystarczyło przeczytać cały artykuł, żeby się przekonać, iż nie jestem zwolennikiem twierdzenia, że „pieniądz nie ma znaczenia”. Ma ogromne; w tym zdaniu chodziło po prostu o pełnienie funkcji pieniężnej, do której ilość nie gra roli. Nic pisałem nic o zmianach. A jeśli pisałem, to z pewnością w inny sposób niż zarzuca mi to pan Wallusch:
Machaj: jeśli samo drukowanie jest przeznaczone na „inwestycje”, czyli do wyższych stadiów produkcji (narzędzia, kopalnie, maszyny, stocznie…), to dochodzi to sztucznego boomu i cyklu koniunkturalnego (…) Pamiętajmy, że currency board jest systemem, gdzie także może dojść do ekspansji kredytowej poprzez zwiększanie się ilości waluty obcej („eksportowanie dolarów”). No i też to dalej jest etatyzm. Poza tym pokrycie w dolarach ma tylko gotówka – pieniądz M1 jest dalej tak samo pusty
Każdy Czytelnik mógł także spokojnie odczytać moją sympatię w stosunku do systemu currency board ze względu na relatywne ograniczenie możliwości budowania piramidy kredytowej (relatywne, bo dalej może istnieć system rezerw cząstkowych i prowadzić do kryzysów jak w Argentynie; przez co nawiasem mówiąc słabnie moja sympatia do owego systemu). Toteż wyraźnie widać, że Machaj jest jak najdalszy od twierdzenia, że pieniądz nie ma znaczenia. Wprost przeciwnie Machaj stoi na stanowisku innym od Nowych Klasyków i w ślad za Austriakami powtarza, że ekspansja kredytowa pociąga za sobą poważne konsekwencje. Problemem są nie tylko oczekiwania, grające główną rolę w Nowych Klasyków i monetarystów, ale także przemieszczanie środków produkcji w wyniku druku pieniądza.
Oczekiwania grają ogromną rolę w procesie gospodarczym i mają swoją istotną rolę w austriackiej teorii cyklu koniunkturalnego. Oczekiwania dotyczące zmian podaży pieniądza są bardzo ważne. Na przykład wiemy, że na wolnym rynku ilość pieniądza (złota) zwiększa się średniorocznie o 2% systematycznie z nowym wydobyciem w zależności od kosztów, jakie trzeba ponieść do jego wydobycia. Czy jednak to zwiększanie podaży pieniądza nie prowadzi do cyklu? Nie powinno, bowiem biznes wydobycia złota jest takim samym biznesem jak każdy inny; jest to więc endogeniczna produkcja pieniądza, wewnątrz wolnego rynku. Długookresowa stopa zysku (zwana dzięki Bohm-Bawerkowi stopą procentową) jest wszędzie, w każdym biznesie podobnej wielkości (oczywiście przedsiębiorcy, zmiany technologii, preferencji konsumentów sprawiają, że zyski nigdy się nie wyrównują). Tak samo biznes wydobycia złota jest działalnością i jego owoce się brane pod uwagę przez aktorów rynkowych. Spadek siły nabywczej pieniądza może zostać przewidziany i uwzględniony w planach inwestycyjnych. Tenże rynkowy spadek siły nabywczej zmienia wartość pieniądza i wiąże się z podejmowaniem rynkowej inwestycji (kopalnia) przy rynkowym systemie cen. Natomiast wzrost pieniądza papierowego poprzez działania Banku Centralnego zakłóca działanie mechanizmu rynkowego.
Oczekiwania to duża cegła w teorii ekonomii. Innym przykładem może być wzrost podaży pieniądza przewidziany przez sprzedawców i bankowców. W miarę jak rośnie podaż pieniądza, a drenaż siły nabywczej nabiera impetu, aktorzy rynkowi starają się uwzględniać w swoich planach ukrytą politykę państwa. Przez to rosną stopy procentowe, powiększone o oczekiwania inflacyjne, związki zawodowe mogą naciskać bardziej na wzrost płac, a firmy, do których nie dotarły jeszcze nowo wydrukowane pieniądze, mogą już podnieść swoje ceny i przed faktem obciążyć swoich klientów, jacy jeszcze tych nowych wydrukowanych pieniędzy nie dostali.
Innym przykładem może być stan hiperinflacji w Niemczech w 1923 roku. Na początku kiedy rośnie podaż pieniądza, ceny nie muszą skakać dokładnie o tyle, ile przyrasta podaż. Kupcy mogą stwierdzić: hej, coś się stało, ceny skoczyły, to pewnie z powodu wojny, to potrzymam pieniądze teraz w skarpecie i poczekam aż ceny wrócą do normy. Przez to rośnie popyt na pieniądz, który częściowo hamuje przyrost cen, jaki jest wywołany przez ekspansję pieniężną. Ale potem sytuacja może się odwrócić. Ludzie się orientują, że inflacja jest permanentną polityką i rząd ciągle zwiększa podaż pieniądza, wobec czego lepiej, żebym wydawał pieniądze od razu, zanim stracą na wartości jeszcze bardziej. Skutkiem tego maleje popyt na pieniądz i ceny rosną jeszcze bardziej niż by to wynikało w przyrostu podaży pieniądza.
Raz jeszcze pozwolę sobie powtórzyć. Pan Wallusch zaatakował mnie za coś, czego nie twierdziłem. Nie odnosiłem się do oczekiwań, tylko do funkcji pieniądza. Miał zatem do mnie pretensje o to, że mówiąc o Matejce, nie mówiłem jednocześnie o innym wybitnym malarzu, Beksińskim. Wystarczyło przeczytać mój artykuł, aby przekonać się, że moje podejście wcale nie jest takie „beztroskie”, jakby to sugerował autor. Pan Wallusch tak bardzo lubi rozpisywać się dokładnie o wybitnych ekonomistach, to dlaczego nie może poświęcić chociaż odrobiny uwagi przy czytaniu stanowisk oponenta?
Wallusch: Niezrozumiały jest dla mnie zwrot „twardzi wolnorynkowcy”. Czy zwrot ten obejmuje np. Roberta Lucasa? A jeśli tak, to w którym ze swoich artykułów wyraził taką opinię?
 Z pewnością Lucas nie jest twardym wolnorynkowcem. Do twardych wolnorynkowców zaliczam osoby, które (1) uznają, że rynek powinien mieć pierwszeństwo w decydowaniu, o tym co jest pieniądzem, a co nie i które (2) uznają, że bankowość powinna podlegać takim samym zasadom jak każdy innym biznes. Punkt pierwszy wiążę się z tym, że rynek wybrał złoto na pieniądz, które zostało przez rząd zmonopolizowane. Wolnorynkowiec opowiada się za przywróceniem standardu złota i puszczeniem rynku na żywioł, aby sam wybierał sobie środki płatnicze. Jeśli chodzi o punkt drugi, to oznacza on wymóg stuprocentowych rezerw na lokaty na żądanie (które są w dzisiejszym skartelizowanym systemie bankowym coraz bardziej zagmatwane), ponieważ każda rzecz (albo część rzeczy) może mieć w danej sytuacji tylko jednego właściciela. Do takich wolnorynkowców zaliczają się: Murray Rothbard, Mark Skousen, Walter Block, Hans Herman Hoppe, Gary North, Joseph Salerno, Jorg Hulsman, Jesus Huerta de Soto, a swoje prawniczo-etyczne podejście czerpią z ekonomicznych nauk Ludwiga von Misesa. Ze stuprocentowym standardem złota sympatyzują tak niechętne mu osoby jak Fryderyk von Hayek (półaustriak, ćwierćwalrasanin, ćwierćmonetarysta; jego nauk nie da się jednoznacznie sklasyfikować pod jakąś Szkołę, ale niewątpliwie solidniejszą nogą stoi w austrianizmie), czy też monetaryści tacy jak Friedman i Yeager.
Machaj: Jest wreszcie jeszcze jeden mechanizm, który ładnie się nazywa „operacje otwartego rynku”. Jak to funkcjonuje? Bank Centralny decyduje o tym, że chce wpuścić pieniądze na rynek. Na przykład kupuje rower Jasia i wypisuje za niego czek na wysokość 500 złotych. Skąd się wzięło te 500 złotych? Nie miejmy żadnych złudzeń – znikąd, prosto z powietrza, to zwyczajne drukowanie pieniądza. Teraz Jasio idzie z tym czekiem do swojego banku i składa je w nim. Bank deponuje czek w Banku Centralnym, zmniejszając swoje rezerwy obowiązkowe. Tak więc te 500 złotych funkcjonuje jako gotówka, która jest podstawą do piramidowania zgodnie z mnożnikiem. Jeśli rezerwy wynoszą 5%, to mnożnik wynosi 1/5% czyli 20. Więc z tych 500 złotych banki są w stanie stworzyć 10000.
Wallusch: Intrygujące też jest stwierdzenie Autora odnoszące się do skupowania przez bank centralny (także NBP) rządowych papierów dłużnych. Może Autor przytoczy kilka konkretów na poparcie tej tezy?
Rzeczywiście moje stwierdzenie jest intrygujące, ale nie dlatego, że stanowi jakąś prowokację, albo jest ślepym zgadywaniem, tudzież spekulacją. Stwierdzenie to jest intrygujące, bo mówi prawdę na temat intrygującego faktu – tego, że Bank Centralny posiada w swoich rękach mechanizm umożliwiający zwiększanie podaży pieniądza pod fikcyjnymi usprawiedliwieniami typu „stabilizująca polityka pieniężna”, „zapewnienie płynności sektorowi bankowemu”, „wchłonięcie nadwyżki zagranicznych aktywów związanych z napływem kapitału”. Mechanizm operacji otwartego rynku jest uczony na podstawowym kursie dotyczącym działania Banku Centralnego i z pewnością Jacek Wallusch o tym wie. BC skupuje jakieś aktywa np. dolary i wypuszcza w zamian za nie krajową, wydrukowaną komputerowo walutę. Jednakże jak mówiłem, najczęściej tymi aktywami są rządowe papiery dłużne (w ostatnich latach w przypadku Polski miało to niewielki charakter; a nawet bywało odwrotnie – BC wypuszczał papiery i zabierał pieniądze z rynku).
W każdym razie skupowanie aktywów i zwiększanie podaży pieniądza działa tak, jak opisałem. Wypisywany jest czek, jaki zostaje zdeponowany przez sprzedawcę aktywów w jakimś banku komercyjnym (albo samym sprzedawcą aktywów może być bank komercyjny, wtedy proces jest jeszcze krótszy). Tenże bank w ten sposób zwiększa swoje rezerwy i czek działa niczym papierowa gotówka (wliczany jest zresztą w tzw. „pieniądz silnej mocy” czyli M0, na który właśnie składa się gotówka oraz rezerwy banków komercyjnych). Toteż na podstawie tego czeku, podobnie jak na podstawie dodatkowych papierowych pieniędzy, system bankowy jest w stanie wygenerować, zgodnie ze wspomnianym przeze artykule mnożnikiem pieniężnym, znacznie więcej pieniądza. Jeśli rezerwy obowiązkowe wynoszą 5%, to mnożnik wynosi 20, to ze złotówki można zrobić 20 itd. Jeśli bank komercyjny dostanie taki czek o wartości powiedzmy 100 złotych, to w ten sposób ma dodatkową rezerwę, ponadobowiązkową, z jakiej może tworzyć piramidkę kredytową. Z takich 100 złotych potencjalnie można zrobić 2000.
Machaj: Poza tym CB to odejście od paskudnych kursów płynnych, które sprawiają, że w ciągu dnia waluty tracą na wartości duże sumy, a zyskują sobie spekulanci. To sprawia, że rodzą się takie intelektualne porażki jak podatek Tobina – niby laureat Nagrody Nobla, a czy nie zdaje sobie sprawy, że na wolnym rynku nie ma takich spekulacji? Te spekulacje powstają na skutek interwencji państwa – działania na przekór ludziom i ich decyzjom. Gdyby Pan Tobin był poważny i konsekwentny opowiadałby się za powrotem do standardu złota, ale tego nie robił, bo jako ekonomista opowiadał się za centralnym planowaniem pieniężnym. Logika prosta: sterujemy pieniądzem, więc rodzi to patologie. Zamiast zlikwidować sterowanie, lepiej sterować jeszcze bardziej, żeby te patologie niby zwalczać. Zasada jest trywialna: socjalista zawsze przelicytuje innego socjalistę poprzez skuteczniejszy populizm i bardziej absurdalne propozycje.
Wallusch: Najbardziej żenujące są jednak ataki na Jamesa Tobina. Radziłbym na nowo sięgnąć po kilka podstawowych artykułów autorstwa tego najwybitniejszego amerykańskiego keynesisty. Proponowałbym przestudiować choćby tzw. efekt Tobina, czy motywy popytu na pieniądz. Dopiero po zadaniu sobie trudu przeczytania i ZROZUMIENIA prac Tobina można próbować oceniać dorobek tego, zmarłego w zeszłym roku, najwybitniejszego adwersarza Miltona Friedmana. Nota bene, prace Tobina prezentują coraz popularniejszy nurt wśród keynesistów podważający mianowicie sztywności nominalne i realne, a więc prezentujący wizję rynku zbieżną do wizji liberalnej.
Przez autora przemawia nie wiadomo co, co możemy nazwać „nie-wiadomo-co”. Jacek Wallusch po raz drugi ma pretensję do tego, że mówiąc o czymś, nie poruszyłem innej kwestii. Tym razem mówiłem o tym, że Wałęsa był jakimś prezydentem, a pan Wallusch mnie atakuje za to, że nie poruszam kwestii jego sprawności jako elektryka.
Nie mówiłem nic o motywie popytu na pieniądz, nie mówiłem słowa o efekcie Tobina, ani nie mówiłem słowa sztywności płac nominalnych. Mówiłem o czymś innym i Pan Wallusch (żeby być wrednym użyje jego słów) jako „wytrawny znawca współczesnej ekonomii” powinien być zaznajomiony z podstawami dyskutowania. Jeśli rozmawiamy o pietruszce, to nie porusza się problemu pomidora, jeśli nie ma bezpośredniego związku. Jeśli mówimy o tym, że Jordan to dobry koszykarz, to nie rozmawiamy na temat jego bejzbolowych umiejętności. I jeśli mówimy o podatku Tobina, to nie mówimy o efekcie Tobina. Moja wypowiedź odnosiła się ściśle do podatku Tobina, o czym każdy sprawnie czytający człowiek może się przekonać zaglądając do artykułu.
I tak jak widzimy gorące spekulacje w przypadku krajów azjatyckich, tak samo jakoś nie widzimy tych spekulacji między Ohio a Alabamą. Wniosek: istnieją jakieś instytucjonalne rozwiązania, jakie propagują spekulowanie walutą. Biorą się one oczywiście z sił karteli publiczno-prywatnych, zawiązanych przez poszczególne rządy. Skutkiem tego świat to kraje, z których każdy jest osobnym blokiem walutowym. Gdyby rząd nie położył łapsk na pieniądzu, cały świat korzystałby z dobrodziejstwa jednego środka wymiany: kruszcu. Toteż jeśli profesor Tobin chciałby zrezygnować z dzisiejszego systemu, to popierałby przywrócenie międzynarodowego standardu złota. Nie robi tego, bo jest Keynesistą i był ekonomistą ściśle związanym z kręgami rządowymi, które dawały mu zatrudnienie. Dlatego nie opowiadał się za likwidacją interwencjonizmu. System rezerw cząstkowych dalej pozostaje schematem Ponziego; nawet jeśli wprowadzi się ten tobinowski podatek.
I tym sposobem pomimo wszelkich wysiłków umysłowych z mojej strony nie jestem w stanie zrozumieć, o co chodziło Jackowi Walluschowi. Artykuł autora jest nie polemiką, a raczej lamentem, że Machaj za mało pisze (może to i dobrze).
James Tobin, Keynesista
„Keynes był Keynesistą”
Murray Rothbard

James Tobin należy do nurtu, który nazywamy powszechnie keynesizmem. Chodzi w skrócie o to, że zgodnie z ich przekonaniami rynek jest instytucją targaną perwersjami, które prowadzą do bezrobocia i złej alokacji zasobów. Po Keynesie jednak doszło do silnego rozbicia na rozmaite nurty z nim związane. Z jednej strony mamy postkeynesistów związanych ze wskazywaniem na niepewność świat i przez to nieuchronną niestabilność systemu rynkowego. Z innej strony mamy Keynesistów typu Tobin, którzy po prostu uznają, że państwo powinno wspomagać rynek w trakcie boomów i kryzysów tak, aby robić fine-tunning. Tutaj dwa główne narzędzia to polityka fiskalna i pieniężna. Oczywiście rozbicie w tym miejscu także następuje w zależności od potrzeb. Kiedyś wierzono w to, że polityka fiskalna jest znakomita, a pieniężna nie ma zbytniego wpływu – dzisiaj natomiast sytuacja się raczej odwróciła i Keynesiści odnoszą się więcej do problemów pieniężnych (głównie za sprawą rewolucji monetarystycznej; popatrzmy na Krugmana, który zaleca Japonii druk pieniądza – bo przecież trochę śmieszne byłoby, aby zalecał więcej wydatków, skoro dług publiczny już wzrósł dwukrotnie). Innym nurt to Nowi Keynesiści, przez których przemawia jeszcze większa nienawiść do wolnego rynku (Stiglitz).
 Wszystkie te podziały są ważne, istotne i grają swoją rolę w naukowym świecie. Jednakże wszystkie te podziały są słusznie postrzegane przez Austriaków po prostu jako keynesizm. Keynesizm, który jest ruchem dającym określone narzędzia, określonym ludziom, którzy będą mogli konfiskować bogactwo społeczeństwa tworząc do tego fikcyjną naukę z gatunku „wydawaj, wydawaj”. Profesor Axel Leijonhufvud zmienił świat nauki wskazując, że keynesizm odbiega od nauk Keynesa. Z pewnością jest trochę prawdy w artykule i późniejszej książce Leijonhufvuda. Keynes był przecież narodowym socjalistą, co jest wyraźnie zaakcentowanego w jego „Ogólnej teorii” w rozdziałach 23,24. Co więcej, był on narodowym socjalistą utopijnym, bowiem wierzył, iż zapewni światu raj na ziemi doprowadzając do obfitości dóbr kapitałowych tak, że zniknie ich rzadkość. Kto nie wierzy, niech zajrzy do biblii Keynesistów.
Wiadomo, że Keynesiści nie są wariatami i tak nie uważają. Mimo to jednak ich teoria i polityka wyrasta wprost z nauk ojca współczesnego interwencjonizmu i właśnie dlatego wszyscy Keynesiści będą równo dostawać po głowie na Stronie Prokapitalistycznej. A za wszelkie sugestie Jacka Walluscha, zarówno ja, jak i zapewne Czytelnicy, będziemy wdzięczni. A teraz zajmijmy się skrótowo panem Tobinem, „wybitnym” Keynesistą.

  • Tobin uważa, że rynek nie dokonuje wystarczająco szybkiego samooczyszczenia się i lepkość cen stoi na przeszkodzie do usunięcia bezrobocia podczas recesji. Oczywiście znając mikroekonomiczny charakter analiz Austriaków, doskonale wiemy, że ceny są względem siebie relatywne i muszą pozostać wolne, aby mówić prawdę. Tymczasem realokacja zasobów musi nastąpić w wyniku procesu upłynnienia wcześniej popełnionych błędów, jakie były zapoczątkowane przez sztucznie obniżenie stopy procentowej. Tobin się tym nie zajmuje, bowiem jego interesują agregaty. Model IS-LM jest nonsensowny, bowiem jest tak agregatowy, że nie ma w nim miejsca na pokazanie austriackiej teorii cyklu koniunkturalnego.
  • Tobin błędnie wnioskuje, że kryzys bierze się po prostu ze spadku popytu. Spadek popytu oczywiście powinien być odwrócony przez spadek cen. Jednak zdaniem Tobina ceny są sztywne i nie spadają, dlatego trzeba drukować pieniądze i drenować siłę nabywczą. Spadek popytu jest tymczasem jakąś tajemnicą, bo nie wiadomo, skąd się bierze (Keynes dobrze „wiedział” skąd – „zwierzęce instynkty” wolnego rynku). Spadek popytu nie bierze się z perwersji, oszczędzania albo nagłego „widzi mi się”. Spadek popytu na dobra kapitałowe i niedokończone projekty inwestycyjne wynika z tego, że środki niespecyficzne i komplementarne do kontynuowania tych projektów zostały odciągnięte w stronę dóbr konsumpcyjnych. Popyt na podjęte projekty spada, bo podjęte projekty są błędne. Państwo ma pozwolić na realokację środków, a nie dalej zakłócać mechanizm rynkowy i więcej drukować. Ma także usunąć wszelkie regulacje, jakie stoją na drodze do spadku cen.
  • Tobin przyjmuje również absurdalną definicję niedobrowolnego bezrobocia (w ślad za swoim guru). W uproszczeniu chodzi o to, że bezrobocie jest niedobrowolne, gdy można je zlikwidować interwencją państwa. Tymczasem na wolnym rynku każde bezrobocie jest z definicji dobrowolne (i wynosi bardzo niewiele).
  • Tobin uważa, że ratunkiem dla Japonii jest większe i większe wydatkowanie pieniędzy, zarówno publiczne jak i prywatne. Tymczasem ratunkiem są oszczędności i uwolnienie mechanizmu rynkowego.
  • Sądzi także, iż w pewnych okolicznościach nie występuje efekt wypychania powodowany przez deficyt budżetowy (na marginesie ciekawe jest też coś innego: mam poważne podejrzenia, że Jacek Wallusch twierdzi, że nie ma różnicy między deficytem budżetowym a podatkami; wydaje mi się, że jego zdaniem jedno i drugie narzędzie powoduje analogiczne efekty, chociaż tak nie jest – na to pytanie odpowie nam już sam autor).
  • Tobin w swoich pracach pokazuje jak druk pieniądza może prowadzić do wzrostu liczby inwestycji. Tymczasem jak wiemy, Mises nazywał te inwestycje malinvestments czyli inwestycjami błędnymi, które zostaną upłynnione podczas recesji. Owszem, to jest boom, ale jest to boom pozorny, jaki zostanie wkrótce skorygowany w drugiej, recesyjnej fazie cyklu koniunkturalnego.
  • Profesor Tobin, jak przystało na Keynesiste, nie rozumie skąd się bierze zjawisko stopy procentowej. Myli również się mówiąc o popycie na pieniądz współzależnym od stopy procentowej. Jak wskazywałem w niedawnym artykule, stopa procentowa to fenomen realny i zależy od podziału wydatków na konsumpcję i inwestycje. Popyt na pieniądz natomiast jest chęcią do posiadania pieniądza w saldzie gotówkowym. Jeśli ludzie zmniejszają popyt na pieniądz i przeznaczają wydatki na inwestycje, to spada stopa procentowa, ale nie bezpośrednio dlatego, że po prostu wydają pieniądz, ale dlatego że proporcja konsumpcja-inwestycja zwiększa się na korzyść tego drugiego. Naprawdę spadek popytu na pieniądz może doprowadzić do wzrostu stopy procentowej (jeśli nowo wydatkowany pieniądz z salda gotówkowego pójdzie na konsumpcję). To fatalne zgubienie się prowadzi Keynesistów do traktowania pieniądza jako jakiegoś dobra przyszłego, które przyniesie zysk za jakiś czas, chociaż jest to dobro dzisiejsze, które spełnią swoją funkcję w świecie niepewnym – w każdej chwili można je upłynnić w zależności od potrzeby. Keynesiści mają kłopoty z uzmysłowieniem sobie, że pieniądz nie jest substytutem dla obligacji i akcji. Jest także substytutem dla chleba, jabłka, pomidora itd.

Reasumując, Tobin to Keynesista, który uważa, że rynek należy „korygować”. Wymyśla pomysły typu opodatkowanie przepływów, chociaż źródłem kryzysów jest działanie państwa. Zamiast opowiadać się za jego likwidacją, popiera zwiększanie kontroli w innych dziedzinach. Keynesizm to keynesizm, po prostu.
Głos z katowickiej Akademii Ekonomicznej
Pani Joanna pisze w swoim liście o tym, że ktoś „wreszcie ukrócił” moją „naukową arogancję”. Trudno mówić tutaj o mojej arogancji, bo mój wkład w teorię ekonomii jest od wielu lat stały i w najbliższym czasie nie zapowiada się w tej sferze na zmiany. Mój wkład jest zerowy, a tezy przeze mnie powtarzane są w całości ukute przez wielosetletnią tradycję Szkoły Austriackiej. Machaj stoi na ramionach gigantów takich jak Rothbard, Mises, Hayek, Say, Bastiat, Menger, Bohm-Bawerk, Cantillon, Turgot itd. i stara się powtarzać głośno ich tezy tak, aby były słyszalne. Z tego, co mi wiadomo na katowickiej Akademii Ekonomicznej ten nurt jest tak samo ignorowany jak w innych miejscach w Polsce.
Jeśli Pani Joanna jest zainteresowana zabraniem głosu w tej sprawie, to Strona Prokapitalistyczna stoi otworem. Im więcej moje wypowiedzi wywołują kontrowersji, dyskusji i polemik, tym lepiej. Właśnie to jest moim celem i mam nadzieję, że wkrótce nurt austriacki będzie dyskutowany na uczelniach tak jak to ma miejsce w Stanach Zjednoczonych.
Trochę o teorii
We wstępie drugiego artykułu Jacka Walluscha zostałem zaskoczony. Autor okazał się Nowym Klasykiem. Ze Szkoły, która ma mechanistyczne podejście do procesu gospodarowania i nie zajmuje się analizą realnego procesu gospodarczego w podejściu mengerowskim, a raczej nawiązuje do matematyczno-mechanistycznych tradycji Leona Walrasa. Odnieśmy się najpierw do artykułu. Pominę tutaj kwestię powtórzenia błędnych zarzutów, jakie zostały wysunięte w moją stronę („beztroskie pomijanie problemu niepewności cenowej”, „znacznie nieścisłości w tekście” itd.). Bowiem, jak widzieliśmy teza przeze mnie przedstawiona pozostaje w zgodzie z prawdą, a pretensje Jacka Walluscha są raczej prośbą o poszerzenie analizy, a nie krytyką mojego stanowiska.
Analiza empiryczna, na którą powołuje się autor, nie powie nam niczego na temat przyczynowości poszczególnych wydarzeń. Statystyki mogą pokazywać, że rozpada się dwa razy więcej małżeństw stosujących środki antykoncepcyjne aniżeli stosujących metody naturalne zapobiegające zajściu w ciążę. Czy to oznacza, że jeśli jakieś małżeństwo używa tabletek, to od razu ma dwa razy większe szanse na to, że się rozpadnie?
Oczywiście nie. Ekonomia dotyczy ludzkiego działania i nie jest nauką ścisłą, gdzie występują zależności ilościowe. Tutaj występują zależności jakościowe. Pojęcie przyczynowości jest podstawą do zrozumienia procesu gospodarowania i stworzenia na tej podstawie właściwej teorii. Empiryczne badania nie mają zbyt wielkiego znaczenia, bowiem są prowadzone przez człowieka, toteż mają ograniczony charakter i niemożliwe jest wyizolowanie poszczególnych czynników w celu falsyfikacji bądź potwierdzania hipotez. Dlatego teorię buduje się inaczej. W oparciu o analizę krok po kroku. Człowiek wybiera, działa i ma preferencje. Zatem puste obserwowanie może być mylące. Popatrzmy na historię gospodarczą – bez problemów możemy odnaleźć przykłady dóbr, których ceny rosły, gdy także rosła ich podaż. Czy autor zaprzeczy w ten sposób istnieniu prawa podaży (spadająca cena wraz ze wzrostem podaży)? Pojęcie ceteris paribus i abstrahowania od zmian to fundament teoretyzowania w ekonomii (na co w swoim artykule słusznie zwrócił uwagę Adam Pik). Eksperymentów nie da się skutecznie przeprowadzać. Dlatego teoria ekonomii jest nauką szukającą zależności logicznych.
I na przykład prawda jest taka, że wykupienie aktywów poprzez operacje otwartego rynku i wpuszczenie na rynek nowego pieniądza prowadzi do wzrostu jego podaży. Przez to bank komercyjny ma większą możliwość inflacyjną do kreowania kredytu z powietrza. Co z tego, że możemy zaobserwować, iż w czasie zwiększania w ten sposób rezerw banków nie spadła stopa procentowa? Nic a nic. Być może bank jeszcze nie wykorzystał tej możliwości i wstrzymuje się w oczekiwaniu na inny moment. A być może bank wykorzystał tę możliwość, ale wystąpiły inne czynniki, które doprowadziły do tego, że stopa wzrosła i odwróciła działanie dodatkowej ekspansji. Być może był to okres nadchodzącej recesji, albo oczekiwania nadchodzącej recesji. Musimy szukać odpowiedzi w działaniach ludzi, ich motywach i podejmowaniu w tym celu działań. Obserwacje empiryczne nam absolutnie nic nie mówią. Mogą być sugestią, wskazówką itd. Ale bez odnalezienia związku przyczyna-skutek pozostają tylko wskazówką, a nie teorią ekonomiczną.
Podobny charakter mają badania Jacka Walluscha, o których wspomina w artykule. Obserwacje przez niego zanotowane są interesujące i pożyteczne. Nadal jednak są to obserwacje, a nie jest to teoria (podoba mi się uwaga, że stopy procentowe ustalane przez Bank Centralny nie mają takiego silnego wpływu na stopy rynkowe, jak to się sądzi; zdaje się, że rację ma profesor Friedman twierdzący, że silniejszy mechanizm to operacje otwartego rynku).
Natomiast kreacja pieniądza jest zawsze egzogeniczna, bowiem oznacza działanie ponadrynkowej siły – łamania prawa własności. Nie ma czegoś takiego jak endogeniczna kreacja pieniądza, poza przypadkiem wydobycia nowego kruszcu w warunkach czystego standardu złota czyli wolnego rynku. Raz jeszcze. Cała organizacja społeczeństwa, z jaką mamy do czynienia, to nie spontaniczny układ pod wpływem jakiś sił. To racjonalny układ, w takim sensie, że jest skutkiem podjęcia przez kogoś jakiś określonych kroków, które w jego zamyśle miały prowadzić do określonych celów. Ekonomia to nie fizyka, tylko prakseologia. I kreacja pieniądza jest z zewnątrz rynku – jest więcej egzogeniczna.
Teraz przypomnijmy mechanizm cyklu koniunkturalnego.
Austriacy raz jeszcze
W gospodarce rynkowej ostatecznym mechanizmem podejmowania decyzji są zawsze aktorzy rynkowi. Główną siłą, jaka determinuje działanie ludzi, jest ich czasowa preferencja czyli wartościowanie dóbr przyszłych do dzisiejszych. W zależności od podejmowania decyzji w sprawie „konsumuję dzisiaj” albo „konsumuję jutro” tworzy się w gospodarce struktura kapitałowa. Wszelkie procesy wyrastające poza prymitywną relację „ręka-usta” muszą wiązać się z bardziej okrężnymi procesami produkcji, które później zwiększają efekty (więcej konsumpcji) w zamian za dokonane wcześniej poświęcenie (oszczędności). O rozdysponowaniu środków między poszczególne stadia produkcji decyduje właśnie skłonność ludzi do wydawania pieniędzy na rozmaite dobra. Jeśli na przykład nagle wszyscy jutro zdecydujemy się skonsumować cały dochód, to natychmiast zniknie struktura kapitałowa.
Załóżmy, że wszyscy dowiadujemy się, że za dwa dni nastąpi koniec świata. W takiej sytuacji objawi się niesamowicie wysoka czasowa preferencja, niechęć do oszczędzania i skłonność do natychmiastowego skonsumowania dochodu. Wszelkie projekty wykraczające poza okres 2 dni stają się bezwartościowe. Ceny dóbr kapitałowych lecą na łeb na szyję, a konsumpcja rośnie w nieskończoność wraz ze skaczącymi w górę cenami dóbr ostatecznych. Znika podtrzymywanie struktury kapitałowej, jaka staje się całkowicie niepotrzebna. Widzimy zatem, że wbrew twierdzeniem neoklasyków i klasyków struktura produkcji nie „utrzymuje się automatycznie” (jak u Johna Bates Clarka czy też Franka Knighta), a wymaga ciągłego procesu oszczędzania.
Jak długa jest struktura kapitałowa? To już zależy od jednostek. Załóżmy, że ludzie zwiększą swoją skłonność do oszczędzania. W wyniku tego ludzie zmniejszają swój popyt na dobra konsumpcyjne i stadia blisko konsumenta („stadia niższe” w mengerowskiej terminologii), a zwiększają popyt na stadia dalsze od konsumenta, na dobra kapitałowe („stadia wyższe”). W wyniku tego biznesmeni otrzymują większą liczbę środków, która umożliwi im podjęcie projektów zorientowanych na dalszą konsumpcję (oszczędności mogą przyjąć różne formy; inwestowanie w giełdę, lokata terminowa, fundusz inwestycyjny itd.). Środki komplementarne i kapitał przenoszą się do dłuższych i bardziej okrężnych procesów produkcji. Uwaga: środki te są dostępne tylko i wyłącznie dlatego, że pojawił się spadek czasowej preferencji. Oznacza to, że uwolniono środki ze stadiów niższych i skierowano je do stadiów wyższych. Toteż tylko świadomy akt oszczędzania prowadzi do spadku czasowej preferencji i trwałego rozwoju, który poprowadzi do wyższego standardu życia.
Wszystkie środki są rzadkie i heterogeniczne. Jeśli to czasowa preferencja decyduje o stopie procentowej, to możemy ją nazwać w ślad za Knutem Wicksellem naturalną stopą procentową (to pierwszy element zaimportowany w teorii Misesa). Toteż o rozdziale środków decydują właściciele i preferencje konsumentów. Jeśli stopa jest „za wysoka” na podjęcie jakiś inwestycji, oznacza to po prostu, że preferencje konsumentów są bardziej skierowane krótkookresowo na dzisiejszą konsumpcję i środki powinny być dostępne bliżej sprzedaży detalicznej. Jeśli ludzie zaczną więcej oszczędzać, to pieniądze są wydawane na dalsze stadia (kupują akcje, inwestują w rozmaite fundusze itd.) i zmniejsza się rozpiętość cenowa między dobrami konsumpcyjnymi a kapitałowymi. Spadek tej rozpiętości cenowej oznacza spadek stopy procentowej (bo jak mówiliśmy, stopa to nie po prostu cena pożyczki, ale długookresowa stopa zysku między stadiami produkcji; w statecznej nie zmieniającej się ekonomii taka sama wszędzie).
Toteż jak widzimy naturalna stopa procentowa odzwierciedla preferencje aktorów rynkowych, ich skłonność do konsumowania i oszczędzania. W wyniku tego tworzy się struktura kapitałowa rozbita na poszczególne etapy produkcji. To drugi element zaimportowany przez Misesa bezpośrednio od jego wybitnego nauczyciela Eugena Bohm-Bawerka. We wszystkich stadiach stopa procentowa ma tendencję do ustalania się na podobnym poziomie. Załóżmy, że mamy trzy etapy produkcji:
Koszty: 5, sprzedaż za: 10
Koszty: 10, sprzedaż za: 20
Koszty: 20, sprzedaż za: 40
Widzimy, że stopa jest wszędzie taka sama (100%). Jeśli koszty w pierwszym punkcie wynosiłyby 4, wtedy kapitał z pozostałych stadiów zobaczyłby okazję do pozyskania większego zysku niż naturalna stopa procentowa. Bowiem za 4 otrzymałby 10 czyli stopa wynosiłaby w tym sektorze nie 100% jak w innych tylko 150%. Wobec tego kapitał przenosi się do tego sektora i podbija cenę środków produkcji do takiego momentu aż przywrócona będzie normalna stopa zysku (stopa procentowa).
I tu na boku bardzo ważna uwaga, bowiem nie zwrócenie na to uwagi może prowadzić do wielu pomyłek. Naturalna stopa nigdy nie zostaje w pełni osiągnięta. W stopę procentową wlicza się element ryzyka i związanego z nim oczekiwań przedsiębiorców. Preferencje konsumentów, technologia, dostępne środki – to wszystko ulega ciągłym zmianom i dlatego stopa nigdy się w pełni nie wyrówna, a ciągle zmieniający się świat zostawia pole do popisu dla tych, co potrafią przewidywać. Austriacka teoria makroekonomiczna, jaką tutaj prezentuję, abstrahuje w pewnym stopniu od zmian krótkookresowych wywołanych właśnie przemieszczaniem się przedsiębiorców między różne stadia i sektory. Fakt jest taki, że jest to jeden z głównych elementów życia gospodarczego i nie wolno go deprecjonować. Jednakże wahania wywołane tymi zmianami mają charakter fluktuacji, a nie cyklów. Cykle są czymś zupełnie innym i nie deterministycznym, wbrew temu, co twierdzi Jacek Wallusch.
Jeśli na przykład wzrośnie skłonność oszczędzania i spadnie stopa procentowa, to kapitał odpowiednio wpływa do rozmaitych sektorów.
Teraz wprowadźmy trzeci element, który zaimportował Mises, a właściwie dwa elementy. Pierwszy pochodzi od Huma i Ricardo, którzy jako jedni z pierwszych opracowali model cyklu. Banki rozpoczynają ekspansję kredytową i zwiększają podaż pieniądza, niepokrytego złotem. W wyniku zwiększenia krajowej podaży pieniądza, ceny produktów krajowych są droższe, a zagranicznych tańsze. Opłaca się więc importować, ale na skutek tego złoto odpływa z kraju, a system rezerw cząstkowych ma coraz mniejsze rezerwy kruszcowe stojące za nim. Wreszcie banki muszą powstrzymać ekspansję zanim dojdzie do krachu systemu walutowego. W wyniku tego spada akcja kredytowa, a za nią podaż pieniądza. Spadają ceny i opłaca się teraz eksportować – złoto wpływa z powrotem do kraju. To podstawowy mechanizm pieniężny w muszelce (proszę zauważyć, że przy papierowym pieniądzu sytuacja wygląda inaczej). Mises jednak poszerza to znacznie dodając problem struktury kapitałowej, stopy procentowej, a także efektu Cantillona. Wszyscy ekonomiści po Cantillonie zapomnieli o jego nauce i skupiali się na ilościowej teorii pieniądza. Owszem, rośnie podaż pieniądza, to rosną ceny. Jednakże Richard Cantillon, ojciec ekonomii, zwrócił uwagę na niezwykle istotną rzecz, jaka jest ignorowana po dzień dzisiejszy przez Nowych Klasyków, Keynesistów, a szczególnie przez monetarystów. Nowe pieniądze nie wpływają równo do gospodarki. One wkraczają do ekonomii, ale do wybranych ludzi. Ktoś jako pierwszy otrzymuje pieniądze i zaczyna je wydawać. Skutkiem tego rośnie zatrudnienie w sektorze, na który idą pieniądze kosztem innych sektorów. Tam też rosną ceny, podczas gdy w innych miejscach jeszcze nie zdążyły się podnieść. Mechanizm Cantillona pokazuje, że nowe pieniądze nie są neutralne – wprost przeciwnie, prowadzą do zakłócenia wcześniejszego układu cen.
Załóżmy, że państwo drukuje pieniądze na kredyty konsumenckie i daje ludziom możliwość zakupywania dóbr i usług. W skutek tego środki są odciągane od stadiów wyższych do niższych i spłaszczona zostaje struktura kapitałowa. Tak też się dzieje. Krótkookresowy dobrobyt będzie zakupiony przez spowolnienie rozwoju i obniżenie przyszłego standardu życia. Mises nazywał ten mechanizm zwykła inflacją i redystrybucją bogactwa od oszczędzających i inwestujących do konsumujących, zadłużających się. Ten mechanizm nakręca konsumpcję kosztem inwestycji i poprowadzi do mniejszego bogactwa w przyszłości niż by to miało miejsce bez akcji kredytowej. Ktoś zwrócił kiedyś uwagę, że logika akcji kredytów konsumenckich (z powietrza oczywiście, bo jeśli ktoś bierze kredyt z czystych oszczędności, to nie mamy zastrzeżeń) polega na tym, że montuję sobie basen w domu, a potem nie mam go z czego utrzymać.
Teraz zastanówmy się nad czymś innym. Banki drukują pieniądze, które są wydatkowane na dobra kapitałowe, inwestycje i bardziej okrężne procesy produkcji, oddalone od sprzedaży detalicznej, wymagające czasu. W wyniku tego stopa procentowa zostaje obniżona poniżej jej naturalnej wielkości i podjęte zostają projekty, które wcześniej (czyli zgodnie z konsumenckimi preferencjami) nie były opłacalne, a więc były niepożądane. Mimo to interwencja państwa (bo to państwo przecież stoi za ekspansją kredytową) prowadzi do spadku stopy wbrew preferencjom ludzi. Nakręcony zostaje sztuczny, nietrwały boom. Pozorny boom, bowiem działanie wbrew preferencjom konsumenta będzie miało za sobą surowe konsekwencje. Stan, w jaki wchodzi gospodarka, jest stanem nierównowagi (wbrew temu, co twierdzą Nowi Klasycy stan nierównowagi może istnieć), bowiem ceny nie są na poziomie „market clearing”. Stopa procentowa nie jest już naturalna.
Z początku mechanizm wygląda jak zwiększenie oszczędności. Inwestorzy mają więcej pieniędzy, giełda zaczyna się cieszyć, stopniowo czynniki monetarne zaczynają wpływać na czynniki realne. Mamy tutaj do czynienia z ekstra pozarynkową siłą – Bankiem Centralnym. Polityka makro jest tutaj elementem egzogenicznym, zewnętrznym w stosunku do naturalnej struktury gospodarczej. Jak pisał Hayek, to czynniki monetarne powodują zmiany, ale zostają one ukonstytuowane przez zmiany realne. Spada stopa procentowa, rozpoczynają się projekty, rosną ceny dóbr kapitałowych. Ale…
Ale pamiętamy o tym, co ostatecznie determinuje stopę procentową: czasowa preferencja ludzi i ich skłonność do oszczędzania i konsumowania. Jeśli naturalna stopa procentowa pozostała na poprzednim poziomie, to elementy mikro (konsumenci) zadziałają wbrew elementom makro (polityka pieniężna). Toteż działanie mechanizmu rynkowego będzie w kierunku przeciwnym do nakręcanych zmian. Owszem, liczba pieniędzy na inwestycje wzrosła, ale nie spadła konsumpcja ludności. Ludzie chcą mieć bardziej dobra dzisiaj i nie chcą ich kierować na produkcję, jaka zwiększy ich konsumpcję w przyszłości. Nie. Zatem środki są pożądane w niższych stadiach. Dodatkowo działa inna siła, jaka wzmacnia konflikt między polityką makro a działaniami mikro. Skoro maleje stopa procentowa, to po co oszczędzać? Toteż paradoksalnie zmiany zainicjowane przez BC prowadzą do jeszcze większego oporu. Ludzie jeszcze więcej wydają na konsumpcję.
Pieniądze, jakie poszły na inwestycje, prędzej czy później spłyną do jakiś właścicieli (ziemi, pracy, kapitału), którzy zaczną zwiększać swoją konsumpcję. Załóżmy, że w warunkach rynkowych stopa oszczędności do konsumpcji wynosiła 20/80. Teraz Bank Centralny wpuszcza w jakiś sposób dodatkowo na inwestycje 50 jednostek pieniężnych. W wyniku tego „oszczędności” nie wynoszą już 20%, bo stosunek wynosi teraz 70/80 czyli „oszczędności” maja poziom prawie 50% (pisze w cudzysłowie, bowiem nie są to oszczędności, a raczej w słowach Hayeka „przymuszone oszczędności”). Czy jest to jednak boom trwały? Nie, bowiem czasowa preferencja ludzi się nie zmieniła, gdyż dalej są zainteresowani dzisiejszą konsumpcją (a nawet jak widzieliśmy wyżej bardziej zwracają się w stronę konsumpcji niż oszczędzania). Na skutek tego proporcja oszczędności do konsumpcji powraca do poziomu 30/120. Dlatego właśnie podczas boomu mamy do czynienia z nadkonsumpcją i błędnymi inwestycjami (zwrot użyty przez Misesa). Kryzys, jaki nadejdzie, będzie efektem tejże nadkonsumpcji i błędnych inwestycji (zatem jak widzimy Keynesiści się mylą, bo kryzys nie wynika ze zbyt małej, ale ze zbyt dużej konsumpcji).
Ten boom zaczyna się szybko odwracać. Jedyny sposób, aby był trwały, to jak zwraca uwagę Hayek, sytuacja, gdyby całość nowego dochodu została oszczędzona i przeznaczona na inwestycje; to oczywiście jest scenariusz praktycznie futurystyczny, ale możliwy do wyobrażenia; nigdy nie miał miejsca, a zawsze dochodzi do mechanizmu przeciwnego – jeszcze większej konsumpcji. W wyniku odtwarzania wyżej konsumpcji środki komplementarne i siła robocza są odciągane z powrotem do stadiów niższych, bliżej konsumenta. Powstaje wyrwa między stadiami wyższymi a niższymi, która nie może zostać zapełniona z powodu braku środków na kontynuację inwestycji. Wkrótce z powodu rosnącej inflacji i drenażu siły nabywczej dochodzi do ograniczenia akcji kredytowej, a inwestycje okazują się całkowicie nietrafione. Stopa procentowa rośnie (nawet zdarza się, że rośnie jeszcze bardziej niż powinna, bo zdesperowani przedsiębiorcy mocno zwiększają popyt na kredyt), a ceny dóbr kapitałowych lecą na łeb na szyję. Kapitał został bezpowrotnie zmarnowany, dochodzi do bankructw, przychodzą wierzyciele, którzy doprowadzają do realokacji środków zgodnej z preferencjami konsumenta (dlatego państwo ma nie przeszkadzać w trakcie recesji). Przejściowe bezrobocie zostanie szybko zlikwidowane pod warunkiem, że państwo będzie grzecznie trzymać ręce przy sobie. Ceny mają być maksymalnie fleksyjne, należy zlikwidować płacę minimalną, procedury bankructwa mają być jasne, podatki obniżone, a regulacje zlikwidowane. Dzięki temu wzrośnie skłonność do oszczędzania i szybkiej zmiany procesu gospodarowania.
Widzimy zatem, że cykl jest powodowany przez egzogeniczną siłę – Bank Centralny, a zostaje zahamowany przez czynniki endogeniczne – mechanizm rynkowy. Jaka jest recepta na wyleczenie się z cyklu? Nie prowadzić do ekspansji kredytowej, jaka jest nieodłącznie związana z aparatem państwowym. Wtedy stopa procentowa ma charakter naturalny i odzwierciedla preferencje aktorów rynkowych.
W trakcie recesji/depresji często pojawia się drugie jej dno tj. oczekiwania ludzi grają główną rolę. Często ludzie wstrzymują się od podejmowania decyzji, zwiększają swój popyt na pieniądz, oczekują spadku cen i spadku stopy procentowej. Przykład tego mogliśmy obserwować w trakcie depresji 1929 roku oraz w Japonii w latach 90. Niestety działalność państwa doprowadziła do przedłużenia marazmu i zahamowała proces ożywienia.
Błędy Jacka Walluscha
Nie chcę się spierać o wytykanie słówek i kłócenie się, co miał na myśli Machaj pisząc „ilość pieniądza nie ma znaczenia”, bowiem wyjaśniłem to wyżej. Zasadniczo jednak podsumujmy kilka ważnych kwestii dotyczących austriackiej makroekonomii.
Po pierwsze austriacka teoria nie deprecjonuje oczekiwań i grają one w niej ważną rolę, co starałem się podkreślać w innych artykułach. Oczekiwania są ważne, ale też nie można z nimi przesadzać, bowiem jak przypomina Roger Garrison „oczekiwań nie można wydawać”. Mimo to oczekiwania grają swoją dużą rolę w misesowskiej ekonomii.
Po drugie pieniądz nie jest neutralny w żadnym sensie (Lucas jest zwolennikiem teorii o neutralności). Pieniądz jest towarem, który może doprowadzić do zakłócenia czasowej koordynacji zasobów przeznaczanych na produkcję. Jego wpływanie w określonych miejscach gospodarki prowadzi do przesunięć i zakłóceń, szczególnie stopy procentowej. Nowy pieniądz prowadzi także do redystrybucji bogactwa, ale co ważne: polityka pieniężna nigdy nie może przynieść pożytku całemu społeczeństwu. Jedyne, co przyniesie, to przesunięcia od jednych do drugich. Nic z nieba nie spada i nic nie zostanie stworzone przez politykę monetarną poza chaosem.
Po trzecie twardzi wolnorynkowcy to oczywiście Austriacy, ponieważ ich analiza skupia się na nieagregatowym modelu gospodarki opisywanym semantycznie bez użycia abstrakcyjnych modeli matematycznych. Zejście do poziomu mikro staje się kluczem do zrozumienia procesu gospodarowania i zakłóceń, jakie powoduje polityka pieniężna.
Po czwarte wahania i spekulacje są wywoływane przez manipulacje pieniężne, jakimi od wielu lat steruje państwo, ponieważ to ono ma wyłączność na emisję waluty. Państwo rozumiane w szerokim tego słowa znaczeniu. Ekspansje kredytowe stają się znakomitą okazją do zarobienia na bezproduktywnych spekulacjach (no właśnie – w końcu trzeba to głośno powiedzieć, żeby wszyscy ekonomiści to usłyszeli: drukowanie pieniądza jest bezproduktywne), które wywołują wahania naturalnych układów cen. „Walutowi przedsiębiorcy” partycypują w boomach i przewidują, kiedy się z nich wycofać z pokaźnym zyskiem zanim boom się zawali (proszę pamiętać: boom się zawala na skutek wcześniejszej ekspansji, a nie na skutek wycofania się rozmaitych spekulujących czy też na skutek zakręcenia kurka przez Bank Centralny). Wniosek: należy odebrać państwu raz na zawsze możliwość manipulowania walutą i pozostawić ją w rękach wolnego rynku. Czym zatem jest pomysł profesora Tobina na opodatkowanie przepływów? Jest oczywiście porażką intelektualną i swoje stanowisko podtrzymuję. Uczciwy ekonomista zrozumiałby, że niestabilność systemu bierze się z interwencjonizmu, a nie z braku podatku na przepływy kapitałowe. Jeśli Pan Wallusch uważa, że mój atak jest żenujący, niech i tak będzie. Moim zdaniem jest to atak jak najbardziej uzasadniony i podparty argumentami.
Po piąte profesor Tobin oprócz tego, że jest za dziwacznym pomysłem ograniczenia przepływów (z cała powagą to mówię, bowiem dlaczego nie był on za opodatkowaniem przepływów między Ohio a Alabamą?), to na dodatek jest Keynesistą. Uważa, że rynek sam generuje w sposób magiczny „spadki popytu”, a jego ceny nie są w stanie osiągać stanów równowagi. Tobin deprecjonuje rolę kapitału w gospodarce, nie ma teorii stopy procentowej poza matematycznymi wyliczeniami w oparciu o stopnie ryzyka (ciekawe, że nawet Keynes tego się nie dopuszczał). Jego nauka to żargonowe usprawiedliwianie etatyzmu w postaci polityki fiskalnej i pieniężnej.
Po szóste mechanizm cyklu wygląda tak: pieniężne/realne; egzogeniczne/endogeniczne. Bank Centralny jest instytucją nierynkową, która prowadzi do określonych zmian w naturalnej, rynkowej strukturze cenowej. Siła pieniężna jest siłą egzogeniczną, która wprawia gospodarkę w ruch, w niestabilny boom, jaki jest ukonstytuowany zmianami realnymi idącymi za zmianami pieniężnymi. Zmiany pieniądza zakłócają naturalną stopę procentową i rozpoczynają proces, który zostanie odwrócony przez działanie rynku czyli przez czynnik endogeniczny. Tym nawiasem mówiąc różni się polityka pieniężna od fiskalnej. Fiskalna ma charakter permanentny i wiąże się z przeprowadzaniem określonych zmian (wprowadzamy podatek, utrzymujemy podatek, zmniejszamy podatek albo likwidujemy podatek etc.). Pieniężna jest sekwencją i jej odwrócenie następuje przez działanie rynku. Toteż jak widać wyraźnie cykl nie jest żadnym determinizmem. Jacek Wallusch za dużą wagę przywiązuje do Nowych Klasyków, sympatyzujących z realną teorią cyklu koniunkturalnego, zgodnie z którą cykl jest naszą zwykłą obserwacją związaną z szokami technologicznymi (trzeba przyznać, że Lucas w przeciwieństwie do innych klasyków jest trochę bardziej sceptyczny i bardziej akceptuje rolę polityki pieniężnej).
Po siódme niepewność cenowa i oczekiwania inflacyjne są bardzo ważnym czynnikiem procesu gospodarowania.
Po ósme teoria ekonomiczna nie może być wyprowadzona na podstawie eksperymentów, a bierze się ja z analizowania łańcuchu przyczynowo skutkowego. Co z tego, że dzisiaj jest w Ameryce recesja? Czy jest to skutek działań Busha? A może recesja jest efektem działań Clintona? A może działania Busha przyczyniają się do przedłużenia tej recesji, która jest spowodowana przez Clintona? A może działania Busha tę recesję skracają? A może to Bush spowodował recesję i teraz ją przedłuża albo przyspiesza ożywienie? Na te pytania nie odpowiemy patrząc na rzeczywistość. Na te pytania odpowiemy a’priori. Wiemy, że polityka pieniężna, która obniża stopę procentową prowadzi do sztucznego boomu, jaki zakończy się recesją. Stąd obniżenie stopy procentowej w 1996 przez Greenspana jest przyczyną dzisiejszej recesji gospodarczej. Wiemy także, że wydatki budżetowe kierują środki od celów produktywnych (rynek) do celów nieproduktywnych (państwo). Stąd wniosek, że Bush przedłuża recesje, bowiem deficytem budżetowym doprowadza do jeszcze większej dealokacji zasobów niż ma to obecnie miejsce. Proszę zauważyć, że historia gospodarcza jest bardzo ważna, ale nie zastąpi nam teorii ekonomicznej. Dopiero jak mamy teorię, możemy analizować historię.
Po dziewiąte i znowu złośliwe. Dość mam tłumaczenia osobom skażonym Nowym Klasycyzmem, keynesizmem, monetaryzmem itd., że Mises to nie tylko wesoły chłopek, który pisał o mentalności antykapitalistycznej. Był to największy dwudziestowieczny ekonomista, jeśli nie największy ekonomista w dotychczasowej historii myśli ekonomicznej. Oczywiście jak inni ekonomiści popełniał błędy, ale nie boję się powiedzieć, że jego wkład w teorię jest niemożliwy do przecenienia. Dość mam również tłumaczenia, że Hayek to nie tylko socjaldemokrata prezentujący swoje spencerystyczno-ewolucyjno-nihilistyczne teorie dotyczące rozwoju ludzkości i relatywizmu etyki (w której absolutność nie wierzy). To także znakomity ekonomista, który przez lata 30 świetnie krytykował interwencjonistów i trzymał ich krótko. Dość mam tłumaczenia, że Rothbard to nie tylko „anarchokapitalistyczny wariat” i największy myśliciel XX wieku, ale to także jeden z bardziej zasłużonych ekonomistów XX wieku, któremu należała się Nagroda Nobla.
Krótka krytyka Nowego Klasycyzmu
Ponieważ i tak już się za bardzo rozpisałem, to tym razem krótko powiem, dlaczego Nowi Klasycy stoją w opozycji do Austriaków. Przede wszystkim tak samo jak reszta mainstreamu ignorują teorię kapitałową. Nie interesuje ich analiza poszczególnych stadiów produkcji i tego, jak środki przechodzą poprzez rozmaite etapy zanim ostateczny produkt trafi do konsumenta. Czas ma znaczenie, a nie ma tego ani w pingwinowych rozważaniach Roberta Barro, ani w słynnym eseju Roberta Lucasa dotyczącym neutralności pieniądza, gdzie na wyspie opisane są dwa pokolenia mieszkańców. Poza tym Nowi Klasycy, skoro już nie interesuje ich kapitał, to także nie interesuje ich stopa procentowa, która dla nich nie gra roli. Ważniejszy jest bezpośredni wypływ na cenę produkcji (output). Tymczasem cykl manifestuje się przez wzrost cen środków kapitałowych, skurczeniu się różnicy cen między stadami (spadek stopy procentowej). Zwiększenie się „ogólnego poziomu cen” to efekt wtórny i czysto statystyczny. Ważniejsze jest zakłócenie relatywnych cen na rynku – efekt Cantillona – który jest marginalizowany.
Doprawdy takie zachowanie jest dziwne i tym dziwniejsze jest to, że robi to cały mainstream. W 1943 roku, w artykule o elastycznych oczekiwaniach Ludwig von Mises napisał:
W przeciągu trzydziestu jeden lat, które minęły od pierwszego wydania mojej „Theory of money and credit”, żaden argument, jaki byłby możliwy do obrony, nie został podniesiony przeciwko słuszności tego, co jest powszechnie nazywane, „austriacką” teorią cyklu. Łatwo jest udowodnić, że wszystkie podniesione obiekcje były błahe albo oparte na błędnych interpretacjach doktryny atakowanej.
W zeszłym roku minęło 90 lat od czasu napisania teorii pieniądza i kredytu i wszystkie argumenty przeciwko są albo błędne, albo wynikają z błędnych interpretacji. Jak pisał Rothbard: „prawidłowa teoria depresji i cyklów koniunkturalnych istnieje, mimo że jest uniwersalnie lekceważona przez współczesnych ekonomistów”. Dokładnie, ona istnieje i jest bardzo precyzyjna i jest równie precyzyjnie ignorowana przez dzisiejszy świat naukowy. To spowodowało, że nawet w tak poważnych pismach jak „Economist” pojawiają się tak fatalne jej interpretacje, że człowiek może się tylko zastanawiać, jak to możliwe, aby zawodowi ekonomiści popełniali tak widoczne błędy.
Teoria ta była powszechnie szanowana w latach 30 dzięki Hayekowi, którego ściągnął do London School of Economics Lionel Robbins, wtedy także misesista. Niestety błędne do szpiku kości teorie Keynesa, wydane w jego dziele w 1936 roku doprowadziły do natychmiastowego odwrotu od właściwej teorii. Co ważne. Teoria austriacka nie została odrzucona przez dyskusję – ona została zignorowana. Jeśli ktoś nie wierzy, proszę zajrzeć do „Ogólnej teorii”. Nie ma tam bezpośrednio krytykowanej teorii cyklu, a pojawiają się etatystyczne hymny przemieszane z fundamentalnymi błędami, złymi interpretacjami i nonsensownymi wzorami. Terminologia i język są jak najbardziej poważne, ale treść i rozumowanie są jak najbardziej niepoważne.
To była jedyna droga, jakiej celem było wzmocnienie władzy państwowej i posad dla etatystów: zignorować, bowiem odrzucenie w racjonalnej dyskusji nie było możliwe. Rozwiązanie było trywialne: zlekceważyć teorię kapitałową, a stopę procentową potraktować jako zwierzęcy instynkt. Nowy Klasycyzm, chociaż stoi w dużej opozycji do pojęcia równowagi i oczyszczania się rynków, w dużej mierze czerpie z tego dorobku Keynesa. Dalej teoria kapitałowa leży na bruku, a stopa procentowa i jej wpływ są deprecjonowane, bo liczą się agregaty. Nowy klasycyzm ma przez to więcej wspólnego z matematyczną gimnastyką aniżeli z realnym procesem rynkowym, chociaż (ironicznie chyba) model cyklu wyrastający z ich nauk jest nazywany „realnym cyklem koniunkturalnym”.
Główny zarzut, jaki jest wysuwany przez speców od nowej klasyki, to twierdzenie, jakoby „racjonalne oczekiwania” miały wykluczać możliwość istnienia cyklu. Skoro bowiem rzeczywiście tak jest, jak mówi Mises, to dlaczego przedsiębiorcy popełniają te błędy? Czemu to robią, skoro to takie oczywiste?
Twierdzenie, że przedsiębiorcy o „racjonalnych oczekiwaniach” dostosowaliby się tak, aby zlikwidować cykl, to możliwie najgłębsze zaprzeczenie przebiegu procesu rynkowego. Jeśli jutro ktoś znajdzie się studnię z papierowymi złotówkami, to wcale wszyscy ludzie wspólnie nie stwierdzą przy pomocy „racjonalnych oczekiwań”, że nie ma co korzystać z tego, bo i tak będą to zmiany nominalne. Jeśli rozpoczyna się ekspansja kredytowa przedsiębiorcy z konieczności, także przez mechanizm konkurencji, zaczynają w niej partycypować. Nowi Klasycy rozbijają gospodarkę na globalną informację i lokalną informację, ale nie pamiętają o rozróżnieniu hayekowsko-smithowskim na dwa typy wiedzy.
Czym innym jest teoria ekonomiczna, a czym innym środowisko, w jakim działa przedsiębiorca. Ludzie mogą działać tak jak mówi „niewidzialna ręka”, ale nie muszą wiedzieć o jej „istnieniu”. Czym innym jest mówienie o całej konstrukcji łańcucha gospodarczego, a czym innym jest znajdowanie się w jakimś jego stadium. Kto może i jest cwanym spekulantem, to jest w stanie na boomie zyskać, to oczywiste. Sprzedać w odpowiedniej chwili akcje z pokaźnym zyskiem zanim się sztuczny boom zawali. Przedsiębiorcy mogą zatrudniać ekonomistów, aby im radzili w określonych sytuacjach – czy brać akurat teraz kredyt, gdzie szukać rynku zbytu, jak postrzegać politykę Banku Centralnego, która przecież przewidywalna nie jest. Mając wiedzę o tym, kiedy zmienią się stopy procentowe, można zarobić naprawdę poważne pieniądze. Nie zmienia to faktu, że boom i cykl nadal istnieją i są skutkiem manipulacji pieniężnych. Żadne oczekiwania nie są w stanie wyeliminować fenomenu cyklu.
Inna sprawa to uznawanie przez Nowych Klasyków cyklu jako szoków technologicznych. Podobne wnioski wypływają z prac jednego z najbardziej szanowanych ekonomistów dwudziestowiecznych, Josepha Schumpetera (podobnie jak Mises, uczeń Bohm-Bawerka). Problem jednak w tym, że ograniczeniem rozwoju nie jest technologia, a są nimi oszczędności. Wszelkie innowacje i demonstrowanie przedsiębiorczych pomysłów objawia się przy użyciu jakiś środków. I rzeczywiście tak jest, że zawsze jest jakaś nowa technika i nowy pomysł i raczej nie zdarza się tak, aby ludzkość dochodziła do granicy tych pomysłów. Bowiem ograniczeniem nie jest wiedza, a środki (oszczędności) przy pomocy których wiedza może stać się dla nas użyteczna. Toteż obserwowanie cyklu jako po prostu szoków jest błędne, bowiem nowe technologie są wprowadzane do gospodarki przez inwestycje.
Kapitał daje czas pieniądzu na zrobienie zamieszania. Tylko jeśli zaczniemy postrzegać gospodarkę jako powiązane ze sobą stadia, w których produkcja wymaga czasu, tylko wtedy zrozumiemy szkodliwość Banku Centralnego i powodowanego przez jego działania cyklu. W przeciwnym razie będziemy sobie dalej pływać poza realiami. Tak jak to jest w modelach monetarystów, Nowych Klasyków i IS-LM, gdzie zwyczajnie nie ma miejsca na austriacką teorię, bo nie ma jak jej wcisnąć w te agregaty, skoro cykl zachodzi wewnątrz agregatów. Mainstream zajmuje się głównie rynkiem pracy i zmianami z nim związanymi; tymczasem jeśli dopuścimy szybkie działanie rynku, wtedy bezrobocie powstałe w wyniku sztucznego boomu, może zostać szybko zlikwidowane. Nasza uwaga powinna zostać skierowana na czasową koordynację procesów produkcyjnych; rynek pracy jest rynkiem wtórnym. W modelach wspomnianych wyżej po prostu nie ma miejsca na Misesa-Hayeka, bowiem zmiany, o których piszą, zachodzą wewnątrz mainstreamowych agregatów. W rzeczywistości nie ma po prostu „inwestycji” jak w mainstreamie tylko są inwestycje bliżej lub dalej ostatecznego dobra konsumpcyjnego.
Zresztą, skoro Nowi Klasycy tak bardzo patrzą na te szoki technologiczne jako źródło cyklów, to dlaczego nie chcą analizować fenomenu tychże szoków tam, gdzie występują czyli w strukturze kapitałowej? Tak mocno lekceważonej.
I właśnie dlatego rację mają Austriacy.
Mateusz Machaj
(5 maja 2003)

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here