Szumne informacje prasowe o powrocie amerykańskich wojsk do Europy są mocno przesadzone. Zapowiedziane czterokrotne zwiększenie wydatków na utrzymanie obecności sił zbrojnych USA na Starym Kontynencie umożliwi bowiem sfinansowanie ćwiczeń i składowanie sprzętu ciężkiego tylko jednej brygady wojsk lądowych. A ta nie stanowi realnej przeciwwagi dla rosyjskiego potencjału na wschodniej flance NATO.

Zapowiedziane przez amerykańską administrację czterokrotne zwiększenie wydatków na utrzymanie obecności sił zbrojnych USA w Europie nie oznacza, pomimo pojawiających się nadziei, prawdziwego powrotu do Europy na miarę polskich oczekiwań. Kwota ta będzie bowiem przeznaczona na rotacyjną obecność Amerykanów w ramach ćwiczeń oraz składowanie sprzętu ciężkiego prawdopodobnie tylko dla jednej brygady wojsk lądowych US Army. A ta nie stanowi prawdziwej przeciwwagi dla wojsk rosyjskich.

Jaki zatem jest cel amerykańskich deklaracji? Wydaje się, że obserwujemy powolną i wyrachowaną realizację powstającej nowej strategii wobec Europy, tzw. onshore balancing. Oznacza ona coś pomiędzy stałą obecnością (jak w czasie zimnej wojny)a tzw. offshore balancing, czyli całkowitym wyjściem i równoważeniem sił w Europie spoza kontynentu. W praktyce onshore balancing polega zatem na zasadniczym wyjściu z Europy, przy jednoczesnym pozostawieniu niewielkiego zasobu sił zbrojnych, który we współpracy z sojusznikami i dzięki wspólnym ćwiczeniom gwarantuje funkcjonowanie punktów „wyjścia i wejścia” dla armii USA.

Onshore balancing jest strategią na lata chude, gdy zasoby trzeba przenieść gdzie indziej (Pacyfik i reforma wewnętrzna). Pozwala ona w krótkim okresie w stosunkowo tani i bezkonfliktowy politycznie (wobec Rosji) sposób utrzymać wśród partnerów przekonanie o amerykańskim geostrategicznym prymacie, na którym oparta jest zarówno architektura bezpieczeństwa, jak i system instytucjonalno-finansowy powojennego świata (m.in. NATO, WTO, Bank Światowy, MFW). Jednocześnie zmusza to sojuszników do większej troski o własne bezpieczeństwo i, co bardzo korzystne z perspektywy USA, do wzięcia współodpowiedzialności za dalsze trwanie Pax Americana.

Natomiast w dłuższym okresie, jeśli Waszyngtonowi nie uda się odbudować potęgi sprzed jeszcze kilkunastu lat, wspomniana „punktowa obecność” umożliwia przejście od systemu amerykańskiej dominacji do systemu równoważenia się wpływów państw na kontynencie. Co najważniejsze, przejście takie można przeprowadzić w kontrolowany sposób, bez dużego ryzyka wystąpienia napięć geopolitycznych, pojawiających się w próżniach powstałych po wycofaniu się USA. Można powiedzieć, że nowa strategia wobec Europy to lekcja, którą Amerykanie odrobili po błędach popełnionych na Bliskim Wschodzie, tam bowiem tego przejścia nie udało się dokonać w sposób kontrolowany.

Warto jednak pamiętać, że zarówno wśród amerykańskich wojskowych, jak i w Departamencie Obrony, coraz częściej pojawiają się głosy, że świat ponownie wchodzi w etap rywalizacji wielkich mocarstw, tym razem w trójkącie USA−Chiny−Rosja. Rosnące przekonanie o nieuchronności wspomnianego konfliktu może doprowadzić USA do konieczności przemyślenia swojej strategii i wynikającej z niej obecności sił zbrojnych w świecie. W konsekwencji w najbliższych latach możemy spodziewać się istotnych zmian, nawet pomimo bieżących trudności z finansowaniem sił zbrojnych, choć ich kierunek jest niepewny i dziś trudno go dokładnie prognozować.

Powyższy stan napięcia i niepewności widać było wyraźne podczas 52. edycji corocznej konferencji bezpieczeństwa w Monachium, która odbyła się w dniach 12-14 lutego. Na skutek gwałtownego ograniczenia amerykańskiego zaangażowania w regionie, Bliski Wschód stanął w ogniu. Niestety, obecny chaos grozi wybuchem jeszcze poważniejszej wojny, której celem będzie utworzenie nowej równowagi sił w całym regionie. W tej grze najważniejsze role odgrywają dziś Turcja, Rosja, Arabia Saudyjska i Iran. Należy zauważyć, że najbardziej rewizjonistyczną postawę w konflikcie przyjmuje Ankara, która jest niezadowolona z rosnącej roli Rosji oraz Iranu, a jednocześnie ma apetyt na budowę własnej strefy wpływów w regionie. Zresztą kilka dni przed monachijską konferencją premier Erdogan wyraźnie dał do zrozumienia, że nie ma zamiaru rezygnować ze swoich mocarstwowych ambicji. A w rozgrywce o Bliski Wschód Turcja ma mocne karty − ze względu na swoje położenie geograficzne może panować nad teatrem potencjalnej wojny, przez co ryzyko eskalacji konfliktu w regionie rośnie.

Scenariusz taki jest bardzo nie na rękę USA, gdyż samowolna akcja Ankary grozi złamaniem rozwijających się relacji amerykańsko−rosyjskich. Trudno się zatem dziwić słowom premiera Rosji Dmitrija Miedwiediewa, który w Monachium wspomniał o groźbie wybuchu wielkiej wojny. Z tego powodu postulował on konieczność zbudowania nowej architektury bezpieczeństwa, sugerując między wierszami, że dotychczasowy prymat Waszyngtonu się skończył i nie gwarantuje już globalnej stabilności. Co ciekawe, w podobnym duchu wypowiadał się także sekretarz stanu USA, John Kerry, który zastanawiał się, jak uporać się tak z wielowektorowym z perspektywy USA kryzysem.

Podczas konferencji, na tle dyskusji o Bliskim Wschodzie, widoczne były napięcia pomiędzy Polską a Rosją i niektórymi państwami Europy Zachodniej, które bagatelizując zagrożenie na wschodniej flance NATO najwyraźniej nie chcą antagonizować Kremla, uznając go za ważny element systemu bezpieczeństwa w Europie i na Bliskim Wschodzie. Tym należy tłumaczyć m.in. słowa Javiera Solany o konieczności respektowania porozumienia NATO–Rosja z 1997 roku. Z kolei dla Europy Środkowo−Wschodniej kluczowym zagrożeniem jest właśnie rewizjonistyczna, rosnąca w siłę Rosja. Niestety, różnice w percepcji zagrożenia w Europie świetnie rozgrywają stratedzy w Moskwie. Źle się stanie, gdy do tych samych wniosków co zachodni Europejczycy dojdą Amerykanie.

Jacek Bartosiak

Artykuł ukazał się na stronie Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego…