Przed dwoma laty napisałem tekst przeznaczony na konferencję naukowców austriackich, odbywającą się pod hasłem „Katolicka Nauka Społeczna i Zasady Ekonomii: wciąż napięte stosunki”. Wywołał on w owym czasie i w kolejnych miesiącach całkiem sporą dyskusję. W swoim artykule, profesor Richard Dougherty z Uniwersytetu w Dallas, choć wydawał się nie do końca przekonany o słuszności moich twierdzeń, to jednak całkiem trafnie opisał moje stanowisko:

„Widoczna w wielu encyklikach tendencja, doprowadziła Kościół do prób zastosowania wobec zagadnień ekonomicznych zasad należących do zupełnie innego niż nauka, porządku. W ten sposób promuje on rozwiązania, które nie mają szans powodzenia, wywołują natomiast niezgodę wewnątrz samego Kościoła i sprawią, że wielu ludzi zaczyna poddawać jego nauczanie w wątpliwość, jako kompletnie niepoważne. Zasady, jakimi rządzi się ekonomia, są uporządkowane i niezmienne, a wszelkie próby doprowadzenia, by działały wedle jakiejś obcej temu porządkowi linii postępowania, wskazują na brak zdolności pojmowania istoty ekonomii”.

Krótko po tym jak mój tekst został opublikowany, zacząłem otrzymywać listy z prośbą, bym zawarte w nim tezy rozszerzył do rozmiarów książki. Miło mi poinformować, że dzieło to zostało dokonane, i kiedy mówię do Państwa te słowa, rękopis jest właśnie opracowywany.

Zawarte w owym tekście stwierdzenia, zostały przez jedne środowiska katolickie uznane za kontrowersyjne, podczas gdy inne powitały je z radością i akceptacją. W moim dzisiejszym wystąpieniu, chciałbym skupić się na trzech sprawach. Po pierwsze, zamierzam krótko rozprawić się z popularnym w pewnych kręgach poglądem, który sugeruje – a czasami nawet nie sugeruje tylko wprost stwierdza – że osoby reprezentujące poglądy zbliżone do moich, stawiają się w „opozycji” do nauczania Kościoła. Jak to szerzej ująłem we wspomnianej książce, już z samej istoty ekonomii jako nauki ścisłej, posiadającej swoją własną, wewnętrzną logikę wynika, że twierdzenie takie jest całkowitym nonsensem. Po drugie, chciałbym w dłuższym wywodzie przedstawić pewien przykład – odnoszący się do zagadnienia pracy i wynagrodzenia za nią – który pokaże, jak ważna dla właściwej oceny moralnej zjawisk jest analiza ekonomiczna, i z pomocą którego spojrzymy szerzej na pewne trudności i zawiedzione nadzieje, jakich w pewnym czasie doświadczali Austriaccy katolicy. Wreszcie, chciałbym na koniec powiedzieć kilka słów o filozoficznej atrakcyjności Austriackiej Szkoły Ekonomicznej, patrząc na nią z katolickiego punktu widzenia.

Ekonomia jako nauka

Niezależnie od tego co twierdzą moi krytycy, nie jest moim podstawowym założeniem teza, jakoby porządek ekonomiczny nie zawierał w sobie wymiaru moralnego. Wszak defraudacja, kradzież, zła wiara przy wypełnianiu zobowiązań – wszystko to są przestępstwa, które zasługują na potępienie ze strony teologów. Co więcej, nikt nie zaprotestuje słysząc duchownego, który wyraża swoją troskę o byt materialny rodzin i sugeruje, że w celu jego poprawienia można stosować wyłącznie metody, które z moralnego punktu widzenia są bez zarzutu. Mój punkt widzenia jest następujący: kiedy w swoich rozważaniach zaleca najlepszą lub najbardziej efektywną metodę postępowania – dla przykładu za pomocą płac minimalnych, różnego rodzaju pomocy społecznej, wysokiego opodatkowania bogatych czy czegoś jeszcze innego – wkracza na teren, na którym jego konkluzje należy oceniać na podstawie ich własnej wagi i rzetelności, a nie patrzeć na nie przez pryzmat jego autorytetu jako duchownego. Jeśli bowiem ów kapłan miałby odznaczać się jakąś szczególną przenikliwością w dziedzinie ekonomii wyłącznie na mocy swojego statusu księdza, dlaczego nie przyznać mu tego samego w innych gałęziach wiedzy? Czemu nie uznać go za autorytet w dziedzinie, powiedzmy, architektury? Kiedy spróbujemy tego dokonać, jasno zobaczymy, że stosowanie kryteriów z dziedziny moralności do neutralnej dyscypliny naukowej jest logiczną sprzecznością. Z pewnością nic nie można zarzucić stwierdzeniu, że kościoły powinny być budowane w taki sposób, by oddać Bogu należną Mu cześć. Ale czymś zupełnie innym jest moralizowanie ile kolumn jest potrzebnych, żeby strop się utrzymał, albo jakich materiałów budowlanych należy użyć z punktu widzenia solidności architektonicznej. Te pytania są zdecydowanie poza uprawnioną sferą zainteresowań teologów moralnych.

Do zobrazowania powyższych tez mogą również posłużyć kwestie dotykające statusu materialnego robotników. Pomimo faktu, iż w swojej encyklice Lonqinqua Oceani (z roku 1895) papież Leon XIII zdawał się dopuszczać raczej dobrowolne, a nie przymusowe, zrzeszanie się robotników w związkach, do jakiego przywykły społeczeństwa Zachodu, pojedynczy biskupi, teologowie i świeccy obrońcy społecznej nauki Kościoła, często zapominali o tym rozróżnieniu, biorąc za pewnik, iż troska Kościoła o robotników oznacza, iż popiera on wszelkie specjalne przywileje, jakie związki zawodowe uzyskały w Ameryce pod rządami obecnie obowiązującego prawa.

Mówiąc w skrócie: prawie nikt powołujący się dziś na nauczanie Kościoła dotyczące spraw ekonomicznych, nie wzywa do całkowitego uwolnienia rynku pracy. Jednak, skoro potrafię wykazać, że przymusowe zrzeszanie pracowników przyczynia się do zubożenia społeczeństwa w stopniu o wiele większym, niż mogłyby to zrekompensować różne „osiągnięcia” ruchu związkowego, i jeśli w przypadku całkowitej liberalizacji rynku pracy, związki okazałyby się całkowicie niepotrzebne, nie mogę być zobowiązany w sumieniu by wierzyć, że obligatoryjne członkostwo w związku jest właściwe i zgodne z interesem robotnika. Mamy tu do czynienia ze zwykłą różnicą poglądów na jakiś sporny temat, jest to więc w swej istocie coś zupełnie innego od negowania dziewiczego poczęcia Jezusa, Niepokalanego Poczęcia Maryi albo równości trzech Osób Boskich. Jest jednak wielu autorów, którzy nie potrafią albo nie chcą przeprowadzić takiego rozróżnienia. Dla przykładu, Todd Whitmore, profesor teologii związany z Uniwersytetem Notre Dame, rozważał kwestię, czy wolnorynkowe poglądy głoszone przez Michaela Novaka „stanowią z jego strony formalne odstępstwo od wiary”. „Według mnie, dokładnie tak” – skonkludował. Jednak ani on, ani jakikolwiek inny komentujący tę sprawę autor, nie zadał sobie trudu by odpowiedzieć na pytanie, czy ma sens mówienie o „odstępstwie” w przypadku nauczania, które obarczone jest faktycznym błędem, albo dotyka kwestii, w jakich Kościół nie może rościć sobie pretensji do bycia, za boską obietnicą, nieomylnym. Nawet gdyby cała seria kolejnych papieży orzekała, że dwa plus dwa równa się pięć, byłoby niedorzecznością nazywanie kogoś, kto nadal twierdziłby, że jednak cztery, „apostatą”, jako że matematyka nie jest dziedziną, w której papieże zostali wyposażeni w jakąś szczególną wnikliwość. Pojęcie apostazji nie ma więc w tym wypadku żadnego zastosowania. Jeśli zatem ekonomia jest równie spójną i prawidłową dziedziną wiedzy jak matematyka, albo każda inna nauka, powinny być do niej stosowane te same kryteria, jak w powyższym przypadku. Jest to dokładnie ten rodzaj krytyki, jaki uprawia Novak, a w jeszcze większym stopniu ja sam. Jeśli natomiast coś w poglądach Novaka może stanowić problem, nie jest to fakt, że jest zanadto prorynkowy, a jeśli już, to że w promowaniu wolnego rynku jest nawet zbyt nieśmiały. Nie mówimy tu bowiem o niezachwianej wierze w uroczyście ogłoszony dogmat, jaki Kościół od dwóch tysięcy lat głosi, i do przyjęcia którego jesteśmy w sumieniu zobowiązani. Mamy tu raczej do czynienia z działaniem w dobrej wierze lojalnych wobec Kościoła wiernych, którzy starają się zmienić pewne zapatrywania na ekonomię, które, choć promowane w imię pomocy biednym lub walki z rzekomą niesprawiedliwością, z samej swojej istoty muszą przynieść zupełnie przeciwny skutek. Niestety są tacy, którzy w imię autorytetu religii chcieliby zdławić zdrową i szeroką dyskusję o tych kwestiach. „Niezbędne jest posiadanie przez naukowców specjalnego mandatu” – stwierdzają Mark i Louise Zwick z lewicującego „Houston Catholic Worker” – „Byśmy mogli być pewni że to, co jest wykładane na katolickich uczelniach, pozostaje w zgodności ze społeczną nauką Kościoła”. Takie żądanie jest z jednej strony kłopotliwe dla Kościoła, z drugiej zaś, stanowi poważną obrazę dla uprawnionej wolności badań, jaką cieszą się uniwersytety. Ujawnia ponadto głębokie niezrozumienie czym jest Magisterium Kościoła oraz jaka jest istota nauk ekonomicznych.

Jak już wspomniałem, można bez trudu wykazać zarówno na poziomie teorii, jak i sięgając do konkretnych przykładów, dlaczego przymusowe członkostwo w związku zawodowym pogarsza sytuację części pracowników; Richard Vedder i Lowell Gallaway z Uniwersytetu Ohio dowiedli również, że tak skolektywizowana praca przyniosła o wiele gorsze efekty niż byłoby to w przypadku, gdyby w ostatnim pięćdziesięcioleciu dominował wolny rynek pracy. Uczynili tak niejako w odpowiedzi na głoszoną tezę, jakoby z punktu widzenia Katolickiej Nauki Społecznej ruch związkowy był jak najbardziej prawidłowym środkiem walki o interesy robotników, co więcej – dokładnie tym środkiem, który Katolicy winni popierać. Cóż więc, stosując się do podszeptów państwa Zwick, powinna uczynić Katolicka uczelnia z wynikami badań, jakie przedstawili profesorowie Vedder i Gallaway? Zignorować je? Z góry założyć, że na pewno są fałszywe? A czy ja sam zostanę zwolniony z pracy, jeśli podam moim studentom tak wywrotowe dane? Jeśliby tak miało być, czy państwo Zwick wyświadczą mi choć tyle uprzejmości, by wykazać, w którym miejscu popełniłem błąd, czy może mam po prostu przyjąć do wiadomości, że dla normalnej logiki nie ma miejsca w ich „Katolickim” uniwersytecie, jeśli logicznie dowiedzione konkluzje są niezadowalające z punktu widzenia jakiegoś bliżej niesprecyzowanego „społecznego” nauczania?

Ci z nas, którzy należą do Kościoła i zarazem są przekonani o słuszności twierdzeń Austriackiej Szkoły Ekonomicznej, nie mogą zrobić nic innego jak naciskać, by w kwestiach, które nie są dogmatami wiary, dopuszczalna była swobodna wymiana opinii oraz by wszyscy ludzie dobrej woli mogli się w zapatrywaniach na nie różnić. Święty Augustyn podobno powiedział kiedyś: In fide, unitas; in dubiis, libertas; in omnibus, caritas (w rzeczach niezbędnych – jedność, w kwestiach wątpliwych – wolność, we wszystkim – miłość). Na szczęście wolność wypowiedzi w odniesieniu do spraw gospodarczych jest póki co powszechnie uznawana, przynajmniej teoretycznie. Nikt chyba nie sugeruje, żeby ekskomunikować hiszpańskich Scholastyków, ponieważ głosili poglądy, które można uznać za antycypację Szkoły Austriackiej – co innego gdyby zaprzeczali prawdziwym dogmatom katolickim: o Wcieleniu Syna Bożego, Trójcy Świętej, dwóch naturach Chrystusa itd. Gdyby jednak uporczywie tkwili w tak przewrotnych błędach, na pewno nie byliby admirowani przez licznych katolików, jako wysokiej klasy intelektualiści.

Kiedy w początkach dwudziestego wieku ks. John Ryan przedstawił swoją argumentację – o charakterze moralnym – za koniecznością przyznania głowie rodziny co najmniej takiej pensji, by mógł ją z niej utrzymać, został przez pewne koła katolickie ostro skrytykowany. Długi artykuł w tym duchu opublikował między innymi w roku 1907 Catholic University Bulletin, a każdy, kto słyszał o tym piśmie, wie również doskonale, że jego wydawcy nigdy nie opublikowaliby czegoś, co zdawałoby im się nie do pogodzenia z podstawami wiary katolickiej. To, że zdecydowali się na dopuszczenie do druku tekstu krytykującego tezy Ryana pokazuje, że byli w stanie przeprowadzić to podstawowe rozróżnienie między kwestiami zaliczanymi do dogmatów wiary, a tymi, które na mocy swojej natury, rządzą się prawami właściwymi dla dyscyplin świeckich i stąd, w oczywisty sposób, nie może być do nich stosowana nieomylność, jaka przysługuje Kościołowi gdy chodzi o wiarę i moralność.

W swojej encyklice Quadragesimo Anno (z r. 1931), wydanej w czterdziestolecie tak brzemiennej w skutki encykliki Rerum Novarum Leona XIII, papież Pius XI zawarł bardzo ważne zastrzeżenie. Stwierdził mianowicie, że muszą istnieć granice, w jakich wolno wypowiadać się teologom na temat ekonomii, jako że „nauki ekonomiczne i moralne rządzą się własnymi prawami, każda w swoim własnym wymiarze”. Gwoli ścisłości, papież dodał również, iż błędem jest twierdzić, że „porządki moralny i ekonomiczny są tak od siebie odległe, że jeden w ogóle nie zależy od drugiego”. Ale pomimo tego iż stwierdzono, że ekonomia jest nauką charakteryzującą się określoną spójnością wewnętrzną, problemy pojawiają się gdy ktoś mimo to próbuje udowodnić, że Katolicka Nauka Społeczna ma prawo wypowiadać się w kwestiach ekonomicznych w sposób wiążący i ostateczny. A.M.C. Waterman wskazuje jednak, że wychodząc od przytoczonej wyżej opinii papieża Piusa XI „autorytatywny charakter tej, tak ważnej części nauczania katolickiego (lub przynajmniej papieskiego) dotyczącej kwestii społecznych, opartych na empirycznym doświadczeniu a nie dotykających spraw teologicznych i etycznych, wydaje się wątpliwy”. Jest to, z punktu widzenia kogoś, kto popiera wolny rynek, podstawowy problem nauki społecznej Kościoła, wciąż wymagający rozwiązania. Argumenty natury moralnej, wysuwane za koniecznością płacy minimalnej i pozwalającej na utrzymanie się, są bowiem nierozerwalnie związane z pewnymi założeniami natury ekonomicznej. Jeśli jednak założenia te okażą się błędne, jak należy traktować wnioski moralne wysnute na ich podstawie? Dla przykładu, istnieli duchowni, którzy dążyli do polepszenia warunków życia robotników poprzez zapewnienie im wspomnianej płacy minimalnej, niektórzy nie wykluczali nawet wywarcia nacisku na rząd, by takie płace po prostu zadekretował. Cóż się jednak stanie, jeśli w wyniku tego posunięcia wzrośnie bezrobocie? Czy nie powinno się wziąć tego czynnika pod uwagę przy dokonywaniu moralnej oceny ewentualnego prawa wprowadzającego takie rozwiązania? Co więcej, jak będzie się przedstawiać cała sprawa gdy wykażemy, że płace realne rosną nie dzięki nachalnej i niepożądanej legislacji, ale dzięki stworzeniu warunków, w których może mieć miejsce nieskrępowana akumulacja kapitału, przyczyniająca się do wzrostu wydajności pracy. Faktów tego rodzaju nie należy pomijać przy ocenie tak istotnych spraw.

Dokładnie tak samo wygląda podstawowy kłopot z niektórymi teoriami, które próbuje się przedstawiać jako należące do Katolickiej nauki społecznej. I to z tego właśnie powodu, a nie z braku lojalności wobec Urzędu Nauczycielskiego Kościoła, dla wielu głęboko wierzących katolików udzielenie bezwarunkowego poparcia dla niektórych stanowisk okazało się dużym problemem. Powyższe przekonanie potwierdza William Luckey, stojący na czele departamentu nauk politycznych i ekonomicznych Christendom College: „Fakt, że Katolicka Nauka Społeczna każe przyjmować jako niezmienne i wymaga wiary w coś, o czym ekonomiści ze Szkoły Austriackiej doskonale wiedzą, że nie jest prawdziwe, spowodował u tych naukowców poważny kryzys sumienia”. Uczeni ci próbowali również wyjaśnić, że jeśli ludzie Kościoła chcą położyć nacisk na jakieś istotne zagadnienia ekonomiczne, nie mogą przedstawiać swoich wniosków jako bezwarunkowo obowiązujących w sumieniu, dopóki rzetelnie nie upewnią się, co świecka nauka ekonomii ma do powiedzenia w tych kwestiach.

Antymarksistowska przenikliwość Leona XIII

W swojej encyklice Rerum Novarum, papież Leon XIII położył nacisk na twierdzenie, że nie istnieje coś takiego jak naturalna sprzeczność interesów pracy i kapitału. Uderzył tym samym w samo serce marksizmu, zakładającego, że nieodłącznym zjawiskiem w systemie opartym na wolnym rynku musi być walka klas. Wydaje mi się, że papież nie zdawał sobie nawet sprawy, jak ważne poczynił spostrzeżenie. W poniższej analizie postaram się, z większym nawet naciskiem niż mogłoby mu się to wydawać możliwe, wykazać, iż twierdzenie to jest w pełni usprawiedliwione.

Mówiąc w skrócie, zamierzam udowodnić, że normalne funkcjonowanie rynku samo z siebie przyczynia się do podniesienia standardu życia ludzi pracy. Instytucja wolnego rynku jest bowiem tak w swej naturze dobroczynna i życzliwa ludziom, że zysk jednej osoby nigdy nie oznacza straty kogoś drugiego. Wszyscy mogą odnieść korzyść jednocześnie. Mając to na uwadze, z takim właśnie podejściem katolicy powinni poszukiwać metod na polepszenie warunków życia, nie tylko dlatego że wolny rynek jest jedyną drogą do szybkiego osiągnięcia tego celu, ale także dlatego, że czyni to możliwym bez wywoływania konfliktu między pracą a kapitałem, jak to ma z kolei miejsce w przypadku proponowanego ustawodawstwa, którego stosowanie sprawiłoby wyłącznie, że wzrost dochodów pracownika wymuszałby stratę jego pracodawcy.

Największą, według mnie, zaletą książki George’a Reismana jest zaproponowana w niej przez autora „produktywna teoria płac”. Ponieważ nie dysponuję dużą ilością czasu, pozwólcie, że przedstawię jego argumenty w formie skróconej, choć oczywiście w mojej planowanej książce zamierzam poświęcić mu o wiele więcej miejsca, tak jak na to z pewnością zasługuje.

Na początku jedno zastrzeżenie: w gospodarce opartej na stale rosnącym dopływie pieniądza, wszyscy mają możliwość zarabiania coraz więcej, podczas gdy ceny rosną w sposób stabilny i regularny. Mam tu oczywiście na myśli gospodarkę amerykańską na przestrzeni prawie całego dwudziestego wieku. Ale te cechy naszej inflacyjnej ekonomii przesłaniają rzeczywisty proces, dzięki któremu standard życia powszechnie wzrasta, skłaniając nas do myślenia, iż źródłem wzrastającej prosperity jest coraz większa ilość dolarów, jaką otrzymujemy za świadczone przez nas usługi. By zatem uzyskać pełną jasność sprawy, wyobraźmy sobie co dzieje się w gospodarce, która operuje niezmienną ilością pieniądza.

Środkiem, za pomocą którego nieskrępowany rynek przyczynia się do ciągłego polepszania warunków życia, jest proces inwestowania, dzięki któremu wzrasta wydajność pracy – czyli ilość różnego rodzaju dóbr czy towarów, jaką jest w stanie wytworzyć poszczególny robotnik. Podnośnik widłowy umożliwia człowiekowi przewiezienie większej ilości palet niż poprzednio, a przy okazji rzeczy o wiele cięższych, niż mógłby unieść gołymi rękami. Inne rodzaje maszyn zwiększają wydajność po wielokroć, choćby ze względu na swoje rozmiary. Wzrasta zatem ilość produktów jakich jest w stanie dostarczyć gospodarka, często nawet w tempie lawinowym. Tak tworzy się bogactwo. Dzięki temu, że następuje inwestycja kapitału, firmy mogą obecnie wytwarzać o wiele więcej towarów niż poprzednio, i to odpowiednio niższym kosztem. Ponieważ zaś na rynku istnieje nacisk konkurencji, tę obniżkę kosztów odczuwają również klienci, bądź w postaci malejących cen, bądź poprawy jakości oferowanych dóbr, lub obu tych czynników jednocześnie. W ten sposób standard życia przeciętnego człowieka wzrasta, i nie dzieje się to wcale dlatego, że rząd zabiera bogatym by obdarować biednych – ten złodziejski w swej istocie proceder mógłby tylko przeszkodzić opisywanemu tu procesowi – albo dlatego, że związki zawodowe „wywalczyły” dla niego u pracodawców jakieś ustępstwa. W systemie wolnorynkowym standard ten wzrasta, ponieważ firmy mają możliwość inwestowania w nowe maszyny, co pozwala na zwiększenie produkcji przy jednoczesnym obniżeniu ilości koniecznych osób do obsługiwania ich, co skutkuje zwiększeniem ilości dóbr na rynku, które z kolei stają się coraz tańsze. Reisman wyjaśnia to w ten sposób: „Wydajność pracy warunkuje dostępność dóbr dla konsumentów, odpowiednio do ilości, w jakich są dostarczane na rynek; tak samo ceny dóbr wpływają na wysokość pensji tych, którzy je wytwarzają”. Fakt, iż proces ten powoduje wzrost wszystkich realnych przychodów firmy, nie przeszkadza mu wpływać także na zwiększanie się płac realnych. Myślę, że nie ma potrzeby udowadniać, że opisane powyżej zależności nie pociągają za sobą wzrostu bezrobocia. Tak długo bowiem, jak potrzeby ludzkie pozostają, choćby w części, niezaspokojone, pracy dla nikogo nie zabraknie. W niektórych gałęziach gospodarki, takich jak rolnictwo, wzrost produkcji umożliwiony przez nowoczesne metody niekoniecznie będzie proporcjonalny do konsumpcji wytworzonych przez nie dóbr, i część ludzi będzie musiała porzucić to zajęcie. Jednak uwolniona w ten sposób siła robocza może zasilić inne zawody, co dotychczas, z powodu przywiązania do ziemi, nie było możliwe. Ale pomimo tego rezultatem będzie dalszy wzrost zamożności. Natomiast w przypadku produkcji aut, zwiększenie podaży spowoduje, iż rzecz, która niegdyś była luksusem, stanie się powszechnie dostępna. W tej dziedzinie nastąpi zatem wzrost zatrudnienia. Oba opisane przypadki oznaczają ogromną korzyść dla szerokich mas konsumentów.

Mówiąc co najmniej delikatnie, rozważań takich jak powyższe nie znajdziemy w typowej książce historycznej, lub, niestety, oświadczeniach konferencji episkopatów. W zamian słyszymy, że redystrybucja dóbr między bogatymi a biednymi była i jest moralnie uzasadniona oraz niezbędna z punktu widzenia ekonomicznego, by można było pomóc niezamożnym we wzbogacaniu się. Takie postępowanie w żadnym stopniu nie poprawiło bytu robotników, nawet w początkowym okresie Rewolucji Przemysłowej. Reisman przedstawia to następująco: „Przypuśćmy, że jedna osoba na tysiąc, powiedzmy jakiś bogaty kapitalista, je za dwóch i posiada dwadzieścia razy więcej ubrań i mebli niż statystyczny obywatel; korzyść, jaką niezamożny człowiek odniesie, jeśli zabierze się kapitaliście część dóbr i rozdzieli między 999 osób, będzie praktycznie niezauważalna”. Jeśli taka redystrybucja dóbr miałaby miejsce w przeszłości, i tak nie okazałaby się sposobem na zwalczanie biedy. Natomiast o wiele gorszym skutkiem takiego postępowania jest powstrzymywanie się ludzi zamożnych od inwestowania, w następstwie czego może zostać zahamowany opisany tu proces tworzenia się bogactwa; jednocześnie odwrócona zostałaby tendencja w kierunku stałej poprawy warunków bytowania, która w przeciwnym razie stałaby się udziałem wielkiej części społeczeństwa.

Dobroczynny proces, poprzez który wolny rynek prowadzi do niespotykanej poprawy warunków bytowania, obywa się bez stosowania przemocy wobec kogokolwiek, jak również bez konfiskaty siłą jakiejkolwiek własności. Negatywny wpływ na ten proces mają destrukcyjne oraz nieprzemyślane kampanie za „płacą minimalną”, zbyt często prowadzone w imię Katolickiej nauki społecznej, dowodzące całkowitego niezrozumienia problemu, w końcu powodujące, że zatrudnianie ludzi staje się po prostu coraz kosztowniejsze. Zadeklarowany przez papieża Leona brak koniecznego antagonizmu między pracą a kapitałem, nie mógłby znaleźć lepszego potwierdzenia, jak w opisanym powyżej, wspaniałym i przynoszącym korzyści wszystkim stronom, procesie. Świat pracy i środowisko inwestorów powinny chcieć tego samego: jak najniższego opodatkowania w gospodarce (może nawet żadnego) oraz umożliwienia swobodnego, nieskrępowanego rozwoju. Czy ta zasadnicza konkluzja może być uznana za niewystarczająco moralną?

Dokonany przeze mnie opis z konieczności przedstawia w sposób dalece uproszczony moralne i ekonomiczne aspekty takich kwestii jak długość czasu pracy, czy warunki w jakich się ona odbywa. Czyż w przeszłości robotnicy nie musieli pracować o wiele dłużej? Z pewnością tak. Co do tego, że wedle dzisiejszych standardów, ludzie w dziewiętnastym wieku wypruwali z siebie żyły, nie ma wątpliwości. Jednak znów musimy stwierdzić, że jeśli przeciętny robotnik wytwarza bardzo mało dóbr, by zapewnić dostawy odpowiedniej ilości niezbędnych artykułów na rynek, czas ich produkcji musi być odpowiednio wydłużony. Właśnie ten czynnik, a nie jak z nużącą przenikliwością sugeruje większość opracowań niegodziwość wielkiego biznesu, był przyczyną złych warunków bytowania i długiego czasu pracy w przeszłości. Gdy wzrasta wydajność pracy, a co za tym idzie realne dochody również się zwiększają, zamiast dłużej pracować, ludzie mogą sobie pozwolić na inne zajęcia czy rozrywki. Do tego, by robotnicy odkryli, że mogą pracować mniej, a ich potrzeby ekonomiczne i tak są zaspokajane, nie jest potrzebna żadna ustawa, która by nakazywała ograniczanie czasu pracy. Jeśli ktoś pracował 80 godzin w tygodniu, a teraz chce pracować tylko 60 (czyli trzy czwarte poprzedniego pensum) i zarazem akceptuje, że będzie zarabiał mniej nawet niż trzy czwarte uprzednich pieniędzy, za to zyska więcej czasu wolnego, nie ma przeszkód, by pracodawca zgodził się na takie warunki. Zatem twierdzenie, że ustawodawstwo skracające czas pracy wynikało z dążenia ludzi by pracować mniej, okazuje się błędne, skoro proces ten i tak by zaszedł z przyczyn opisanych wyżej.

Uchwalenie prawa, o którym mowa, do tego stopnia okazało się posunięciem chybionym, że skrzywdziło wielu ludzi, którym zamierzało pomóc, a w rezultacie zabroniło im pracować przez taki czas, by wedle ich własnego uznania mogli sobie zapewnić odpowiedni standard życia. Dokładnie to samo można powiedzieć o inicjatywach zmierzających do tego, by prawnie uregulować warunki pracy, tak chwalonych przez Piusa XI w Quadragesimo Anno. Poprawa warunków pracy, ale nie pociągająca za sobą kosztów, polegająca na tym, że dla przykładu stanowisko pracy podlega mniejszemu zużyciu, zostanie chętnie wprowadzona przez każde szukające profitów przedsiębiorstwo. Jednak nawet takie usprawnienie, które nie zwróci się w całości, może zostać wprowadzone, jeśli kwota ewentualnych podwyżek, które trzeba by dać pracownikom w przypadku nie wdrożenia go, przewyższy koszt takiego przedsięwzięcia. Jedyną uzasadnioną drogą wprowadzania ulepszeń w miejscu pracy, takich jak urządzenia klimatyzacyjne kontrolujące temperaturę itp., jak również jedynym sposobem dokonania tego bez konieczności zwalniania ludzi i przyczyniania się do zubożenia społecznego proporcjonalnego do korzyści, jakie odnieśliby ci, którzy mogliby się cieszyć takimi ułatwieniami, jest dokładna obserwacja rynku. Wszyscy wiemy, że praca w pewnych działach gospodarki, z powodu stopnia trudności albo innych nieprzyjemnych aspektów z nią związanych, musi być lepiej opłacana, by nie zabrakło ludzi chcących się jej podejmować. Wraz z upływem czasu i rozpowszechnieniem się klimatyzacji, taka premia w zakładach, które jej nie posiadają, będzie musiała być coraz wyższa. Stąd, w pewnym momencie, suma pieniędzy wydawana na wyższe pensje dla pracowników może osiągnąć poziom, przy którym tańszym okaże się zainstalowanie odpowiedniej aparatury, niż dalsze wypłacanie większych sum niż to ma miejsce w przypadku konkurencyjnych firm z tej samej branży, które jednak takie udogodnienie już mają.

Mechanizm wolnego rynku pozwala zatem na dokonanie racjonalnej lokacji kapitału, sprawia również, że wszelka poprawa warunków pracy – która tak naprawdę może być dokonywana bez końca; któż by nie chciał mieć prawa do pięciogodzinnej przerwy na lunch, masażu, czy biura z widokiem na wodospad Niagara? – nie jest dokonywana kosztem innych rzeczy, które zarówno pracownicy jak i konsumenci cenią wyżej. Oczywiście, jak mawiają ekonomiści, nie ma czegoś takiego jak „darmowy obiad”, dlatego każda inwestycja mająca na celu takie ulepszenie, musi z góry zakładać dokonanie się kosztem rezygnacji z czegoś innego. Jednak wyłącznie w warunkach wolnego rynku możliwe jest, iż dzięki poczynionej inwestycji, zrekompensują się ewentualne początkowe straty z nią związane.

Zdecydowana większość ludzi, wliczając w to ostatnich papieży, uważa że świętym prawem rządu jest wprowadzanie praw regulujących warunki, w jakich należy pracować. Ale z drugiej strony, papieże ci z pewnością byliby przeciwko tak sztywnym przepisom dotyczącym bezpieczeństwa w miejscu pracy, że przyczyniałyby się one raczej do zwiększenia bezrobocia. Prorynkowi ekonomiści dowiedli zatem, że istnieje tylko jedna droga, która pozwala na zapewnienie godziwych warunków pracy, bez szkody dla innych dóbr, które zarówno całe społeczeństwo, jak i sami robotnicy, cenią znacznie wyżej. Tą drogą jest uwolnienie rynku. W związku z tym, nie ma niczego zdrożnego w promowaniu przez Katolika idei wolnego rynku, skoro jest on właściwym rozwiązaniem problemów związanych z pracą, które stanowiły troskę papieży – nawet jeśli żaden z nich nie doszedł sam do takiego wniosku (zresztą tak naprawdę większość ludzi do niego nie doszła).

Przeprowadzenie analogicznej analizy może rzucić nowe światło na osławioną kwestię zatrudniania dzieci, stanowiący niewyczerpaną pożywkę dla moralizowania, choć bez znajomości faktów. Zjawisko to nie było w żaden sposób wymysłem Rewolucji Przemysłowej, istniało po prostu od początków ludzkości. W czasach, gdy wydajność pracy była beznadziejnie niska, naturalnym było, iż rodzice postrzegali dziecko jako dodatkową parę rąk do pracy, mogącą wnieść swój wkład w polepszanie bytu rodziny. Gdyby tego wkładu zabrakło, cała rodzina mogłaby się znaleźć na skraju ubóstwa. Taka była konsekwencja życia w biednym społeczeństwie, charakteryzującym się niską produktywnością, którego Ne odmieni żadna „progresywna” legislacja. Anna Kruger opisuje to w ten sposób: „Kwestia pracy dziecięcej jest irytująca: z jednej strony można potępiać niedopuszczalne warunki, w jakich się odbywała, z drugiej jednak zatrudnienie dzieci mogło uratować rodzinę przed śmiercią głodową.

W pewnych zaś przypadkach, stwarzała dziewczętom alternatywę wobec przymusowego wychodzenia za mąż w bardzo młodym wieku”. Nawet Międzynarodowa Organizacja Pracy przyznała w swoim raporcie z 1997 roku, że „podstawową przyczyną, dla której dzieci muszą pracować, jest bieda. Ubogie gospodarstwa domowe potrzebują pieniędzy, a pracujące dzieci dostarczają im zazwyczaj od 20 do 25 procent dochodów. Ponieważ, niejako z konieczności, rodziny takie wydają większą część pieniędzy na żywność, jasne jest, iż wkład nieletnich w budżet rodziny jest jej niezbędny do tego, by po prostu przeżyć”.

Mówienie, iż za pomocą ustaw można położyć kres konieczności podejmowania pracy przez dzieci równoznaczne jest z utrzymywaniem, że by zbić komuś gorączkę, należy włożyć termometr do lodu. Koniec tego zjawiska nastąpi dopiero wtedy, gdy ograniczy się jego przyczynę, lub całkowicie się ją usunie. W społeczeństwach, w których wydajność pracy stale rośnie – co oznacza, że do wyprodukowania ilości dóbr, na jakie jest zapotrzebowanie, potrzeba mniejszej liczby ludzi – nie występuje konieczność zatrudniania dzieci w procesie produkcji tych dóbr. Jeśli społeczeństwo jest zamożne, rodzice mogą sobie pozwolić na zatrzymanie dzieci w domach, a nawet, jak w naszym przypadku, posyłanie ich do szkół przez dwanaście lat, do ukończenia osiemnastego roku życia. I znów, nie dałoby się tego osiągnąć z pomocą samego tylko myślenia życzeniowego. Stan ten osiągnięto dzięki ogromnemu wzrostowi wydajności pracy – innymi słowy, dzięki generalnemu procesowi inwestowania, który może mieć miejsce tylko na wolnym rynku. Ci, którzy powodowani (uprawnioną oczywiście) humanitarną troską i jednocześnie kompletną niewiedzą ekonomiczną, starają się przyspieszyć ten proces poprzez wprowadzenie ustawowego zakazu pracy nieletnich, tylko przyczyniają się do zwiększenia rozmiarów nieszczęścia, o którym twierdzą, że starają się je załagodzić. Ponieważ moraliści owi wywodzą się z fantastycznie zamożnych społeczeństw Zachodu, nie dziwi fakt, iż mogą nie zdawać sobie sprawy, że w przypadku skrajnego niedostatku, praca dzieci okazuje się nie do uniknięcia, a tak zresztą było przez większość dziejów rodzaju ludzkiego. Typowa rodzina w bardzo biednym kraju, nie może obyć się bez dochodów zapewnianych przez pracujące dzieci, niezależnie od tego jak zapatruje się na to prawo. Jeśli zabrania ono takich praktyk, wówczas – jako że alternatywą jest głodowanie – rodzice poślą dzieci do pracy nielegalnej, gdzie, co jest prawie pewne, warunki będą jeszcze gorsze.

W państwach niezamożnych, w których za sprawą działaczy humanitarnych zabroniono dzieciom pracować, powszechnym zjawiskiem jest paranie się przez nie prostytucją, co – delikatnie mówiąc – nie stanowi chyba jakiejś szczególnej poprawy ich bytu. Brytyjska organizacja pomocy społecznej Oxfam oznajmiła niedawno, że odkąd właściciele fabryk w Bangladeszu ulegli naciskowi, by nie zatrudniać nieletnich, tysiące byłych małych pracowników zaczęło albo głodować, albo oddało się prostytucji.

W świetle naszych dotychczasowych rozważań o płacach i sposobach na ich zwiększanie, możemy lepiej ocenić stwierdzenie Piusa XI z Quadragesimo Anno, iż wszyscy ludzie powinni otrzymywać wynagrodzenie, które wystarczy im do utrzymania rodziny na odpowiednim poziomie, jak również że „sprawiedliwość społeczna domaga się wprowadzenia takich zmian, które zapewnią każdemu dorosłemu robotnikowi otrzymywanie takiej płacy”. W następstwie dokonanej przez nas analizy zagadnienia wynagrodzeń, jeśli wspomniana encyklika poucza, że należy zapewnić płacę wystarczającą do przeżycia każdemu człowiekowi pracy, powinniśmy zrealizować ten nakaz poprzez usunięcie jak największej ilości przeszkód, które stoją na drodze swobodnego inwestowania, a następnie znieść opodatkowanie kapitału, „ponadnormatywnych zysków”, i tym podobnych. Niestety, niektóre dokumenty kościelne. zdają się wzywać do stosowania celem poprawy warunków materialnych świata pracy takich właśnie środków, których stosowania należałoby zaprzestać. Takie nieprzemyślane rozwiązania tylko uwypuklają wagę właściwej oceny moralnej zagadnień ekonomicznych.

„To, co było złego w dziewiętnastowiecznej nauce społecznej Kościoła” – pisze ks. James Sadovsky – „To nie tyle jej podejście etyczne, ale brak zrozumienia dla istoty działania wolnego rynku. Troska o robotnika była całkowicie uprawniona, ale cóż może uczynić sama troska, jeśli nie znamy ani przyczyny, ani lekarstwa na daną chorobę”. Dziwnym trafem, w dokumentach papieskich począwszy od roku 1891, mało lub wręcz wcale nie mówi się o dokonującej się na niespotykaną dotąd skalę poprawie warunków bytowania, która stała się udziałem dużej części ludzkości, począwszy od Rewolucji Przemysłowej aż do naszych czasów; nie mówi się również o znaczącym wzroście siły nabywczej wynagrodzeń na przestrzeni wieku dziewiętnastego, który był przecież wiekiem leseferyzmu. Jest to z pewnością jedno z największych osiągnięć we współczesnej historii gospodarczej Europy, jednak z jakichś przyczyn w ogóle nie dostrzegają tego autorzy encyklik społecznych. Wręcz przeciwnie, można w nich znaleźć zwyczajowe stwierdzenia, jakoby sytuacja robotników nie uległa zmianie, a nawet pogorszyła się (jak utrzymuje popularna opinia). Profesor Luckey pisze nawet, że ciężko jest „rozgrzeszyć Leona XIII” z jego opinii na ten temat. „Wykorzystując dane dotyczące średniej długości życia, które z pewnością były dostępne papieżowi Leonowi, jasno widać, iż w drugiej połowie dziewiętnastego wieku wynosiła ona co prawda w Anglii 37 lat, jednak po okresie lat 1871-1875, a więc na dwadzieścia lat przed Rerum Novarum, zaczęła ona tak rosnąć, że do roku 1900 sięgnęła już lat 50. Także dochody realne per capita po roku 1800 zaczęły gwałtownie szybować w górę, i to w całej Europie”.

Pozwólcie, że kończąc rozważania na ten temat, poczynię jeszcze jedną uwagę. Pytanie natury moralnej, które nigdy albo bardzo rzadko zadawane jest w odniesieniu do kwestii wysokości płac, a powinno być zadane przez wszystkich, którzy optują za ustawowym wprowadzeniem pensji minimalnych, brzmi: dlaczego obowiązkiem pełnienia dzieł miłosierdzia mieliby być obciążeni wyłącznie pracodawcy? Ks. Sadowsky wskazuje, że z faktu, iż pracodawca decyduje się na zatrudnianie innych ludzi, można wnioskować, że spodziewa się on w ten sposób osiągnięcia większych korzyści, niż miałoby to miejsce w przypadku, gdyby pracował sam. Zatem, w przypadku potrzebujących godziwej pracy, choć oczywiście „obowiązkiem chrześcijanina jest pomóc im w potrzebie”, należy zastanowić się, dlaczego to właśnie przedsiębiorca, którego z jednej strony chętnie oskarża się o pogarszanie warunków pracy czy obniżanie pensji, miałby być właśnie tym, którego obarcza się powinnością zadośćuczynienia tym dążeniom. Zwolennicy minimalnej, wystarczającej do przeżycia lub utrzymania rodziny – czy jak ją tam zwą – pensji, wyraźnie nie chcą rozwiązać tego paradoksu. Dobrą radę dali im ostatnio pewni dwaj naukowcy: jeśli chcecie, by biedni otrzymali jakieś pieniądze, dlaczego sami ich im nie dacie?

Katolicyzm a Szkoła Austriacka: konkluzje

Pozwólcie, że postawię sprawę jasno: wierni, którzy uważają za słuszne podejście do kwestii ekonomicznych jakie reprezentuje Szkoła Austriacka, nie domagają się wcale, by papieże przemawiając ex cathedra również je popierali. Nikt, kto choć trochę zna historię myśli ekonomicznej – zwłaszcza wśród ludzi Kościoła – na przestrzeni wieków, nie twierdzi, że istnieje coś takiego, jak jednolita „Ekonomia katolicka”. Broniąc odrębnego stanowiska profesor Daniel Villey poucza nas, że „katolicka teologia nie wyklucza możliwości różnorodnego spojrzenia na kwestie należące do sfery świeckiej”. Nie twierdzę zatem, że nasz punkt widzenia jest tą jedyną „Ekonomią katolicką”; ośmielam się tylko zauważyć, że głoszone przez nas poglądy są głęboko w zgodzie z tradycyjną doktryną Kościoła. Na płaszczyźnie filozoficznej istnieje bowiem doskonała jedność między katolicyzmem, a wspaniałym gmachem prawdy, jakim jest dorobek Austriackiej Szkoły Ekonomii. Szczególnie atrakcyjna dla katolików winna być przedstawiona tam metoda prakseologii. Już Carl Menger, ale przede wszystkim Ludwig von Mises i jego uczniowie, uznali prawdę absolutną za podstawę wszelkiej ekonomii, wychodząc od refleksji o naturze opisywanych zjawisk. Czy jest jakieś inne spojrzenie na problemy społeczne, które bardziej by współbrzmiało z nauką katolicką? Podobnie, Austriacy odsłaniają istniejący porządek wszechrzeczy, który możemy rozumowo poznać i opisać. Profesor Jeffrey Herbener wyjaśnia: „Podejście badawcze, oparte na związkach przyczynowo-skutkowych, znalazło w Chrześcijaństwie wyjątkowo podatny grunt. Tylko tam uczeni postrzegali naturę jako element szerszego, ponadczasowego porządku, stworzonego przez Boga w mgnieniu oka i z niczego, a zarazem rządzącego się ustanowionymi przezeń prawami, które umysł ludzki jest w stanie ogarnąć, a następnie wykorzystać je do panowania nad stworzeniem ku chwale Bożej”. Alternatywą wobec takiego podejścia jest stanowisko Johna Stuarta Milla który twierdził, iż wcale nie jest wykluczone, że istnieją we wszechświecie miejsca, w których dwa plus dwa wcale nie musi równać się cztery, a zatem reprezentował pogląd, o którym Herbener mówi, iż był oparty na „przeczuciu, iż świat nie jest rozumnym wytworem jakiejś siły”. Nietrudno chyba zgadnąć, które z powyższych stanowisk bliższe jest wierze katolickiej.

Kościół od zawsze wskazywał, że wiara i rozum nie pozostają ze sobą w konflikcie, ale raczej stanowią dwie uzupełniające się drogi prowadzące do poznania prawdy. Takie harmonijne współistnienie z tym, co nazywamy świecką sferą życia, jest dla Katolików jak najbardziej wskazane, czego niezliczone przykłady odnajdujemy w historii ludzkiej myśli i filozofii. Już w drugim wieku po Chrystusie, święty Justyn mówił o „ziarnach Słowa”, które można odnaleźć w pismach starożytnych Greków, natomiast święty Klemens Aleksandryjski zalecał ich studiowanie uczniom założonej przez siebie słynnej szkoły katechetycznej. Podobnie postępował święty Jan Damasceński. Kładł on nacisk na badanie i szukanie tego, co jest prawdziwe w pismach Starożytnych, wychodząc z założenia, iż „cokolwiek jest w nich dobrego, zostało natchnione przez samego Boga, jako że wszystko co dobre pochodzi z góry, od Ojca wszelkiego światła”. W mojej książce o Katolickim życiu intelektualnym pod rządami tak zwanego Postępu staram się pokazać, że podobne interakcje pomiędzy wiarą a wiedzą świecką miały miejsce także na początku dwudziestego wieku, przy czym nikt nie kwestionuje ortodoksyjności poglądów przedstawionych tam myślicieli. Nie obawiali się oni wykorzystywania niektórych – najlepszych – elementów myśli ludzkiej, gdy uznawali, że mogą one okazać się użyteczne dla Kościoła i czynili to zarazem bez jakiegokolwiek zagrożenia dla czystości i integralności Wiary. Ponieważ zatem w przeszłości Kościół nie obawiał się takich adaptacji, możemy dostrzec, (co jest szczególnie interesujące, jako że dotyczy omawianych przeze mnie kwestii), iż w przypadku wiedzy ekonomicznej, niektóre prawdy jej tyczące zostały po raz pierwszy zdefiniowane przez samych ludzi Kościoła. I tak, Szkoła Austriacka głosi wiele poglądów przejętych wprost od teologów scholastycznych i nie przynosi jej to ujmy, wręcz przeciwnie – chwała jej za to. Scholastycy, dla przykładu, dokładnie opisali zależności między przyczyną a skutkiem w odniesieniu choćby do kwestii inflacji, bazując na obserwacji procesów zachodzących w szesnastowiecznej Hiszpanii, spowodowanych gwałtownym napływem złota pochodzącego z Nowego Świata. Wychodząc od stwierdzenia, iż zwiększona ilość kruszcu spowodowała spadek siły nabywczej pieniądza, doszli oni do bardziej ogólnej konkluzji – a w zasadzie odkryli niejako przy okazji jedno z praw ekonomii – mianowicie iż nadwyżka jakiegokolwiek towaru przyczynia się do spadku jego ceny.

Szkoła Austriacka wykazuje również, jak właściwie wykorzystywane przymioty rozumu ludzkiego, mogą prowadzić do poznania prawdy. Jest to pogląd zdecydowanie bliski stanowisku Kościoła, który zawsze przyznawał rozumowi należne mu miejsce i pozycję. Wielkie traktaty Ludwiga von Misesa i Murray’a Rothbarda wychodzą zawsze od zasady, że u podstaw wszystkiego leży ludzkie działanie i od tego fundamentalnego stwierdzenia rozpoczynają wykład o naturze ekonomii. Odrzucają zatem przekonanie o matematyzacji tej dyscypliny wiedzy, jakie prezentowały rozmaite szkoły myślenia, jak również koncepcje redukujące człowieka do czystej materii, przypadkowego zbioru atomów. Prezentując zatem filozofię człowieka jako stworzenia wyjątkowego, o dualistycznej naturze, obdarzonego – w przeciwieństwie do zwierząt i rzeczy nieożywionych – zdolnością myślenia i wolną wolą, dystansują się od spojrzenia na niego samego i wszechświat wyłącznie jako na byt fizyczny, a więc krytykują tych wszystkich, którzy chcieliby patrzeć na ekonomię w sposób wyłącznie materialistyczny.

Podejście to jest w oczywisty sposób kongenialne z katolickim.

Nauka ekonomii nie odpowiada na wszystkie pytania dotyczące ludzkiego życia; co więcej, nie pretenduje do posiadania na nie odpowiedzi. Wskazuje jednak, że dążenie do osiągnięcia zysku, może w akceptowalny z moralnego punktu widzenia sposób doprowadzić do zaistnienia takich form społecznej współpracy, które w procesie produkcji obywają się bez rozdętego aparatu państwa. Udowadnia, że istnieją fascynujące w swej istocie mechanizmy, które bez stosowania przemocy prowadzą do polepszenia bytu całego społeczeństwa. Wprowadzenie ich w życie oznacza dla nas wszystkich więcej wolnego czasu, który można spędzić z rodziną oraz więcej okazji, by cieszyć się dobrymi zdobyczami naszej cywilizacji.

W swojej książce „Ludzka ekonomia” Wilhelm Ropke napisał: „Jakaż arogancja tkwi w lekceważeniu istoty ekonomii, jakim trzeba być ignorantem, by negować wszystką pracę, poświęcenie, pionierskiego ducha, upór, przyzwoitość i skrupulatność, od których zależy poziom życia wielkiej i stale rosnącej populacji! Cały gmach naszej cywilizacji opiera się na tych wartościach; bez nich nie byłoby ani wolności, ani sprawiedliwości, ogromne masy ludzkie nie wiodłyby egzystencji godnej człowieka i znikąd nie należałoby się spodziewać pomocnej dłoni… Pseudoromantyczne i moralizujące koncepcje ekonomii, krytykujące mechanizmy rynkowe i instytucje, które je wspierają, muszą być zatem przez nas tak samo odrzucone, jak materializm czy utylitaryzm”.

Wsłuchajmy się w tę radę mądrego człowieka. Jest to ostatecznie dokładnie to samo przesłanie, które katolicy opierający się na dorobku Szkoły Austriackiej, starają się przekazać i rozpowszechnić.

Thomas E. Woods

Tekst profesora Woodsa pochodzi z książki W obronie zdrowego rozsądku, Warszawa 2007. Książkę można nabyć w wolnorynkowej księgarni internetowej www.multibook.pl. Kupując w tej księgarni tę książkę wspiera się Fundację PAFERE – 1,00 zł z każdego sprzedanego egzemplarza wspiera edukację wolnorynkową młodych Polaków.

3 KOMENTARZE

  1. Pytanko. Skoro następuje rozwój techniki a tym samym mniej ludzi musi wykonywać jakąś pracę (robią to za nich maszyny), to dlaczego w tym art. pada teza, że bezrobocie jest mniejsze?

  2. Powstają inne rodzaje prac i usług, w których są potrzebni ludzie nie tylko technika. Tak jak kiedyś woźnice, furmani i doroszkarze stracili pracę i jednak ją zyskali stając się tirowcami, taksówkarzami i kierowcami. Albo rachmistrzowie z liczydłami stawali się informatykami, programistami i komputerowcami albo szli na zasłuzone emerytury, uczciwie naliczone i wypłacane.

  3. Takie wyjaśnienie mnie zadowala. Podobnie pisał ten jajcarz, P.J. O’Rourke, w swojej pracy „Wykończyć bogatych”. Pozdrawiam.

Comments are closed.