Aleksander Tarnawski
Aleksander Tarnawski

Dnia 4 marca 2022r. zmarł w wieku 101 lat, zaopatrzony św. Sakramentem major Aleksander Tarnawski – ostatni cichociemny o ps. „Upłaz”. Msza św. pogrzebowa odbędzie się w dniu 11.03.2022r o godz. 13.00 w Bielsku-Białej w Kościele rzymskokatolickim pod wezwaniem Matki Boskiej Królowej Polski. Następnie zmarły, zostanie pochowany na nowym cmentarzu Parafii im św. Stanisława w Starym Bielsku. O czym zawiadamia pogrążona w smutku rodzina.
Pragnę tą drogą złożyć serdeczne podziękowania wszystkim oficerom, podoficerom i żołnierzom formacji GROM i AGAT oraz Sztabom Śląskiego, Warszawskiego i Krakowskiego Okręgu Wojska Polskiego, którzy walnie przyczynili się do tego, że mój wujek Aleksander Tarnawski dożył sędziwego wieku 101lat, a także służyli pomocą jego żonie, a mojej cioci Elżbiecie, w okresie ciężkiej choroby ostatniego cichociemnego.
Rajmund Pollak

Poniżej przedstawiam wywiad jaki mi udzielił za życia Aleksander Tarnawski.

* * *

Losy cichociemnych opisane w książkach, czy przedstawiane na filmach, to nie jest to samo, co rozmowa z autentycznym, żywym człowiekiem, czterokrotnie odznaczonym Krzyżem Walecznych przez Rząd Polski na uchodźstwie. Jesteśmy rodziną, a zatem mogłem sobie pozwolić na poufałość w rozmowie.

Rajmund Pollak: Wujku jakoś tak się złożyło, że na spotkaniach rodzinnych nie opowiadałeś o swojej przeszłości w elitarnej grupie „cichociemnych”, a ja bym chciał dokładnie wiedzieć jak to było. Opowiesz mi o tamtych czasach?

Aleksander Tarnawski: – Co to teraz nastała jakaś moda na cichociemnych? Niedawno była u mnie pani docent ze Szczecina, potem dziennikarz z Krakowa. Potem dwaj młodzi autorzy odbyli ze mną szereg rozmów i napisali nawet książkę o cichociemnych pt.: „OSTATNI”. Tyle lat już żyję, ale nigdy nie było aż takiego zainteresowania moją osobą. Co chcesz wiedzieć?

Kiedy i gdzie się urodziłeś wujku i gdzie chodziłeś do szkoły?

Aleksander Tarnawski
Aleksander Tarnawski w latach młodości-(zdjęcie z Archiwum Fotograficznego Stefana Bałuka)

Zjawiłem się na tym świecie 8 stycznia 1921 roku w Słocinie powiat Rzeszów. Gdy podrosłem, to ukończyłem Gimnazjum Klasyczne w Chorzowie. Tam uczyli mnie łaciny i greki jak również języka polskiego i historii. Potem rozpocząłem studia na Politechnice Lwowskiej na Wydziale Chemii. Po ukończeniu roku studiów, gdy przebywałem na wakacjach w Rabce, to wybuchła II Wojna Światowa.
Natychmiast udaliśmy się z ojcem i z bratem do Rzeszowa, a potem do Lwowa i Tarnopola. Gdy 17 września weszli Rosjanie, to udałem się z powrotem do Lwowa. Tam zatrzymałem się na starej kwaterze studenckiej bez żadnych środków do życia. Postanowiliśmy wraz z kolegą Bolesławem Kisielem udać się na Węgry. Pojechaliśmy najpierw pociągiem do Drohobycza, a później już na nogach przez zieloną granicę. Mieliśmy ze sobą mapy wojskowe i to nam bardzo pomogło się przedostać. Na Węgrzech trafiliśmy do obozu uchodźców polskich, gdzie panowały okropne warunki sanitarne i było pełno wszy. Po miesiącu zostaliśmy wezwani do Ambasady Polskiej w Budapeszcie, gdzie dostaliśmy bilety kolejowe na podróż przez Włochy aż do Francji.

W jaki konkretnie region?

Do Bretanii. W grudniu 1939 roku zostałem skierowany do Pierwszej Dywizji Grenadierów i do Szkoły Podchorążych. Zimę spędziłem na jakiejś wiosce bez munduru i bez broni. Uczęszczałem do Szkoły Podchorążych, ale nie zdążyłem jej ukończyć, bo na wiosnę 1940 roku wkroczyli do Francji Niemcy. Sierżant, któremu podlegałem zabrał ok. 10 z nas i udaliśmy się aż pod granicę z Hiszpanią do małego portu Saint Jeant de Luz.
Okazało się, że wpłynął tam węglowiec norweski i kontrtorpedowiec brytyjski. Pojawił się oficer polski, który pomógł zaokrętować nas na ten norweski statek. Nie dostaliśmy żadnego jedzenia tylko herbatę i jakieś suchary. Płynęliśmy przez Zatokę Biskajską aż do angielskiego portu Plymouth.

I tam was zakwaterowano?

Jeszcze nie, ale spotkałem się pierwszy raz z doskonałą angielską organizacją. Zawieźli nas na dworzec kolejowy i wsadzili do porządnego pociągu osobowego. To nie był jakiś wojskowy wagon, gdzie wieziono 8 osób i 10 koni, lecz elegancki pociąg osobowy. Pojechaliśmy na północ do Szkocji, a tam znowu miła niespodzianka! Skierowali nas do namiotów w dolince nad rzeczką, gdzie wszystko już było dla nas przygotowane, łącznie z materacami i kocami. Przebywaliśmy tam sobie przyjemnie aż do grudnia. Potem przenieśli nas do miasteczka do szkoły. W tym czasie ukończyłem przerwaną Szkołę Podchorążych.
W czerwcu 1941 roku otrzymałem przydział do Pierwszej Dywizji pancernej generała Maczka. Oddziały zamieszkały w barakach z blachy falistej i to był na początku jedyny pancerz, bo żadnej broni pancernej nam nie przydzielili. Stopniowo przywozili potem jakieś lekkie pojazdy opancerzone, aż wreszcie przydzielili 40 tonowe czołgi typu Churchill. Czołgi te kompletnie nie sprawdziły się w warunkach wojennych, ale dla szkolenia były przydatne.

Tak wyglądał legendarny czołg Churchill.

A co było po szkoleniu?

Po tym szkoleniu, to moje życie w Szkocji było nudne jak flaki z olejem, toteż ucieszyłem się gdy wezwano mnie do Londynu do kancelarii kompanijnej i jeden z pułkowników zapytał , czy nie miałbym ochoty polecieć do Polski? Zgodziłem się bez wahania! W ten sposób zwerbowanych ochotników skierowano do Szkocji na szkolenie z zakresu zaprawy fizycznej i walki wręcz. Skakaliśmy z pierwszego piętra, łaziliśmy po linach i po różnych kładkach. Nie było nawet minuty czasu na jakąkolwiek nudę. Następnie mieliśmy szkolenie spadochronowe. Bardzo dobrze to wspominam. Najpierw polecieliśmy samolotem, aby oswoić się z wysokością. Skoki ze spadochronem to było coś fantastycznego, zwłaszcza skok nocny, kiedy ziemia jest nagrzana, a człowiek powoli opada patrząc na gwiazdy i początkowo w ogóle nie widząc podłoża.

A jakie to były spadochrony?

W pełni automatyczne! W poszyciu samolotu była taka dziura-studnia a nad nią stał sierżant, którego nazywałem wykidajło. On miał taką długą taśmę na jakieś 5m, którą zaczepiał do jakiegoś haczyka na spadochronie delikwenta. Skoczek siadał na brzegu tej studni i sprawdzał czy sierżant dobrze zaczepił.
Potem wszystko odbywało się już automatycznie, bo żołnierz wskakiwał do studni, a sierżant „wykidajło” w pewnym momencie szarpał za taśmę i otwierał spadochron. Miało to tę zaletę, że nikt z nas nie musiał się zastanawiać w którym momencie ma otworzyć spadochron.

Po szkoleniu spadochronowym byliście już gotowi do przerzutu?

Nie bądź taki w gorącej wodzie kąpany? To nie było takie hop, siup i hurra! Mieliśmy jeszcze potem szkolenie z zakresu sytuacji w okupowanej Polsce i jak się zachować wobec okupanta, aby nie wzbudzać podejrzeń. To nie wyglądało tak jak w wielu prezentowanych współcześnie filmach fabularnych. Nie było żadnego salutowania przełożonym, żadnego stukania obcasami, ani stawania na baczność przed wyższymi od nas szarżą. Dyscyplina była bez zewnętrznych oznak tak jakbyśmy w ogóle nie byli w wojsku! Nawet uczyli nas jak chodzić, aby nie wzbudzać podejrzeń!

Nie bardzo rozumiem jak można podejrzanie chodzić?

Rzecz w tym, że jako sprawni fizycznie i zdyscyplinowani żołnierze w sposób naturalny poruszaliśmy się wyprostowani, sprężystym krokiem, a przede wszystkim szybciej i bardziej miarowo niż cywile. Anglicy uczyli nas, abyśmy poruszali się jak każdy cywil, a nawet czasem udawali przygarbione ofermy, niezdolne do zaatakowania kogokolwiek. Nasi instruktorzy, to była elita powstałego w lipcu 1940 roku Special Operations Executive w skrócie SOE, co tłumacząc na polski znaczy Kierownictwo Operacji Specjalnych. Co ciekawe, to ta super tajna, nieznana nawet parlamentarzystom brytyjskim organizacja podlegała ministrowi wojny ekonomicznej. Czyli nie dowódcy wywiadu, ani ministrowi obrony , lecz specjaliście, dysponującemu ogromną kasą na cele wojenne. Ja też niebawem przekonałem się jak wielkie znaczenie podczas misji specjalnych ma zwyczajna mamona. To nie były nudne wykłady dżentelmenów w wojskowych mundurach, lecz fascynujące zajęcia praktyczne z instruktorami, których absolutnie nikt, nawet w Anglii nie był w stanie skojarzyć ze służbą w elitarnych siłach specjalnych. Byli wśród nich: aktorzy, cyrkowcy, pisarz, dziennikarze, projektanci mody, a nawet…kuglarze! Dosyć istotnym ogniwem łączności Wielkiej Brytanii z rozproszonymi po Europie lokalnymi ruchami oporu było Radio BBC. Wielu spikerów BBC zostało włączonych do wspierania działań Operacji Specjalnych, zostając uprzednio zaprzysiężonych do SOE. Szereg komunikatów BBC dziwnej treści miało tzw. drugie dno, zrozumiałe tylko dla wtajemniczonych. Po ukończeniu wszechstronnego szkolenia, obejmującego w swym zakresie również wykorzystanie pieniędzy jako broni niekonwencjonalnej, każdy wymyślał swoją legendę, która musiała pasować do okolic, gdzie mieliśmy działać. Na samym końcu dostaliśmy fałszywe papiery z nowym imieniem i nazwiskiem. Uzyskałem stopień oficerski podporucznika. 23 września 1943 roku zostałem zaprzysiężony i przybrałem pseudonim „Upłaz”.

I wtedy przydzielono tajne zadania?

Jeszcze nie wtedy, gdyż zupełnie niespodziewanie zostałem skierowany na placówkę oczekiwania na skok gdzieś w Anglii. To było coś fantastycznego, niczym piękny urlop! Opiekowały się nami młode, urodziwe Angielki ze Służby Pomocniczej Kobiet. Były to panie starannie wykształcone, z dobrych rodzin i można było z nimi porozmawiać na każdy temat. Opieka była wręcz cudowna. Gotowały nam smaczne posiłki, chadzały z nami na spacery i nawet organizowały potańcówki! Byłem niesamowicie zrelaksowany i nawet nie miałem czasu myśleć o tym co mnie czeka. Przebywałem w tak miłym towarzystwie pań na wysokim poziomie intelektualnym, że nie było czasu na rozmowy o jakichkolwiek przykrościach. Nie było idiotycznej dyscypliny i napięcia oczekiwania.

Jestem zaskoczony, bo o takich szczegółach nie wspominają żadne istniejące filmy fabularne!

Chciałeś, abym opowiedział jak było, więc się nie dziw i słuchaj dalej.

Kiedy przyszedł wreszcie czas zrzutu?

Po trzech tygodniach sielanki powiadomiono nas, że alianci już wylądowali we Włoszech i nie polecimy z Anglii do Polski lecz z Włoch. Zatem urlop się skończył i popłynęliśmy okrętem do Algieru, gdzie spędziliśmy Boże Narodzenie 1943roku. Na pewno wiesz o tym, że pod koniec kwietnia 1943 roku Stalin zerwał stosunki z Rządem RP w Londynie i doszło do zmiany priorytetów w polityce brytyjskiej. Strategicznie najważniejsze okazały się…Bałkany, na drugim miejscu Włochy, na trzecim Francja, potem Wyspy Egejskie, a dopiero na piątym Polska. Wspomniany Minister Wojny Ekonomicznej dosyć skrupulatnie liczył pieniądze. Jeden samolot kosztował wtedy ok. 2 mln dolarów, a przecież podczas lotów nad Polskę Niemcom udało się strącić 70 brytyjskich maszyn, z czego 10%, to były loty z cichociemnymi. Na jednej z narad brytyjskiego sztabu jeden z wysokich oficerów miał się wyrazić, że polscy cichociemni są kosztowni jak diamenty. Pewnie dlatego po konferencji w Teheranie w 1943roku, gdzie alianci oddali przyszłość Polski w ręce sowietów, Wielka Brytania nie spieszyła się w realizacji kolejnych zrzutów polskich spadochroniarzy do okupowanego kraju.
Dopiero na początku 1944 roku dotarliśmy statkiem do Włoch. Tam mieliśmy w Brindisi odprawę z udziałem generała Kazimierza Sosnkowskiego, który ostrzegł nas, że były już przypadki, że Armia Czerwona, która weszła na Kresy Rzeczypospolitej strzela do partyzantów AK. Zatem z Sowietami może być duży problem.

Czy był to zaszczyt poznać osobiście ówczesnego naczelnego wodza?

Nie zadawaj pytań sugerujących jaka ma być odpowiedź! Ja byłem bowiem wtedy postawą generała bardzo zawiedziony, gdyż wykazał on błędną ocenę ówczesnej sytuacji. Sprawiał wrażenie jakby nigdy nie rozmawiał z Churchillem na temat przyszłości granic Polski. Sosnkowski używał nieprecyzyjnych sformułowań: „Podobno na Polesiu Rosjanie rozstrzeliwują partyzantów AK, podobno polskich chłopów odmawiających podpisania obywatelstwa radzieckiego wywożą na Sybir, podobno Polaków odmawiających wstąpienia do Armii Czerwonej Sowieci traktują jak dezerterów….” itd. Byłem sfrustrowany, bo Naczelny Wódz jakim był wtedy generał , powinien dodawać nam ducha! „Podobno”, to się mówi do żony, gdy się nie ma zamiaru wszystkiego jej powiedzieć, ale nie do żołnierzy na cztery dni przed czekających ich niebezpiecznym zadaniem! My, podczas pobytu w Wielkiej Brytanii zostaliśmy poinformowani o zbrodni sowieckiej w Katyniu i doskonale zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że Polskę będzie „wyzwalać” Armia Czerwona. Byliśmy przygotowani na walkę nie tylko z hitlerowcami, ale także w razie potrzeby z Sowietami. Z podziemia AK docierały przecież do Londynu konkretne depesze z Warszawy, Wilna, Lwowa i innych polskich miast. W żadnej z tych depesz ani razu nie użyto słowa „podobno”, lecz informowano o konkretnych zbrodniach zarówno hitlerowców jak i Sowietów!

Zatem dni przed zrzutem też były dramatyczne. A kiedy nastąpił ten oczekiwany tak długo skok spadochronowy na ojczystą ziemię?

Rozkaz otrzymałem w połowie kwietnia i niemal natychmiast w nocy z 16/17 kwietnia poleciałem samolotem już nad terytorium Polski w ramach operacji lotniczej „Weller 12” pod dowództwem kpt. Naw. Edwarda Bohdanowicza. Wraz ze mną skoki oddali wtedy następujący cichociemni podporucznicy: Stefan Górski ps. „Brzeg”, Gustaw Heczko ps. „Skorpion” i Marian Kuczyński ps.”Zwrotnica”. Zrzut przyjęła placówka odbiorcza „Kanapa” położona 26km na południowy wschód od stacji kolejowej Warszawa Główna, nieco na północ od Baniochy w powiecie grójeckim. Wszystko było świetnie zorganizowane. Nie musieliśmy się martwić składaniem spadochronów, bo zrobili to partyzanci AK. Poinformowali nas, że spadochrony z racji tego, że były wykonane z jedwabiu najwyższej klasy, były w okupowanej Warszawie materiałem niezwykle cennym. Partyzanci byli mile zaskoczeni, gdy każdy z nas oddał w ręce lokalnego dowódcy AK przyciężkawe pasy z dolarami USA. W sumie było tego 450.000 USD, co było sumą na owe czasy tak gigantyczną, że leśni żołnierze tylko stwierdzili, że suma ta pozwoli na wykupienie wielu Polaków z rąk Gestapo. Każdy ze skoczków oddał też po dwa pistolety jeden 6,3 , a drugi 9mm. Potem rozdzieliliśmy się. Ja udałem się do Warszawy pod wskazany adres, gdzie przyjęła mnie miła pani, która zapewniła mi nie tylko kwaterę, ale i aklimatyzację. Oficjalnie, to ona była moją „ciocią”. Te wszystkie przyszywane „ciocie” były dla cichociemnych wprost bezcenne. Moja zakonspirowana opiekunka okazała się niezwykle operatywną konspiratorką. Ja nie byłem kilka lat w kraju, dlatego bardzo ważne były dla mnie te dni, gdy ktoś miejscowy oprowadzał mnie po stolicy i mogłem się zorientować na własne oczy jak wygląda niemiecka okupacja. Mieszkałem jakiś czas na Mokotowie, ale nie mogłem zbyt długo pozostać u jednej „cioci” i niebawem zamieszkałem w Świdrze na linii Warszawa-Otwock u kobiety z córką, które ukrywały Żydówkę. Ta młoda Żydówka bardzo ucieszyła się moim przyjazdem, bo poczuła się bardziej bezpieczna. Mogła się domyślać, że jestem z AK. Poza tym mogła czasem wyjść na spacer, gdyż dziewczyna przechadzająca się w towarzystwie młodego, rosłego chłopaka nie wzbudzała podejrzeń, ani nikt jej nie zaczepił. Gospodyni z córką mimo, że się narażały udzielając mi gościny, to też najwyraźniej czuły się pewniej przy obecności mężczyzny. Moja opieka nad tymi trzema dzielnymi kobietami nie trwała jednak długo, bo pewnego dnia dostałem rozkaz pojechania na wschód do miejscowości Lida.

Gdzie to jest?

Nieopodal Nowogródka – obecnie to jest Białoruś. Miałem mocne papiery, dlatego gdy wsiadłem w Warszawie do pociągu i gdy skontrolował mnie jakiś niemiecki oficer, to na widok legitymacji członka organizacji Todt tylko zasalutował i poszedł sobie dalej [Organizacja Todt ( Organisation Todt, OT) – utworzona w 1938 w Niemczech organizacja, której zadaniem była budowa obiektów wojskowych, kierowana początkowo przez Fritza Todta (Od 1933 generalny inspektor niemieckich dróg, od 1934 Urzędu Techniki, a od 1940 minister uzbrojenia i amunicji Rzeszy). W latach II wojny światowej zatrudniano w Todt OT także robotników i inżynierów z krajów okupowanych – przyp. RP]. Nie wiedział, że miałem przydział do Okręgu AK Nowogródek. Gdy już dotarłem do Lidy, to czekała tam na mnie furka konna, którą zawieziono mnie do lasu do oddziału AK, którego dowódcą był partyzant o pseudonimie „Lew”.
Patrolowaliśmy ten teren wraz z oddziałem „Lwa” chodząc od wsi do wsi, a miejscowi byli dla nas bardzo przychylni. Słyszeliśmy odgłosy armat zbliżającego się frontu. Pewnego dnia nadleciał ruski kukuruźnik i rozrzucił ulotki z nakazem, że partyzanci mają się udać do jakiejś wsi.
To jest wprost niewiarygodne ile pogody ducha było w tym cichociemnym „Upłazie”!
Nieco wcześniej otrzymaliśmy jednak rozkaz AK, koncentracji oddziałów i wycofania, ale… na zachód. Porucznik „Lew” pozwolił jednak każdemu, kto chciał udać się do wsi wyznaczonej przez Sowietów. Tylko mała garstka się na to zdecydowała, ale musiał się znaleźć oficer, który uda się tam z nimi, aby przeprowadzić rekonesans. Dowódca doszedł do wniosku, że jako cichociemny jestem najlepiej wyszkolony do takiego zadania. Dostałem konia i na koniu udałem się w okolice wskazanej wsi. Nie zabawiłem tam zbyt długo, ale gdy wracałem, to na jednej z polan napotkałem pilota kukuruźnika, który wylądował chyba też dla rekonesansu. Miałem broń i on też miał broń. Mogłem kropnąć jego, a on mógł kropnąć mnie. Gdy jednak dostrzegłem miejscowego małego chłopca, który podawał temu Ruskowi poziomki, to nie chciałem ryzykować jego młodego życia i zawróciłem konia. Najważniejsze było, aby do oddziału dotarła informacja, że Armia Czerwona już tutaj wkroczyła. Gdy wycofywaliśmy się nocą, to zaatakowała nas szpica armii sowieckiej. Odpowiedzieliśmy ogniem. Wywiązała się strzelanina, po której Ruscy znikli z pola widzenia, a my pomaszerowaliśmy bez strat własnych na zachód. Potem nastąpił rozkaz rozproszenia oddziału. Udałem się do Grodna, gdzie pod kontaktowym adresem przyjęła mnie niezwykle uprzejma Polka. Nigdy nie zapomnę smaku krokietów z mięsem, którymi mnie poczęstowała. Dla człowieka z lasu, który na co dzień jadł byle co, to była prawdziwa uczta. Z Grodna udałem się pieszo do Warszawy, ale tam wybuchło już Powstanie i nie było szans przedrzeć się. Zatem zatrzymałem się w Otwocku.

To chyba już była blisko Armia Czerwona?

Tak. 17 stycznia 1945 roku zajęli Warszawę, a wkrótce potem przeszedłem po skutej lodem Wiśle do naszej stolicy. Wszędzie była pustka i ruiny. Znalazłem jakąś ocalałą cudem kamienicę, wszedłem do środka, a tam było puste mieszkanie z piecem i węglem. Nie namyślając się długo napaliłem w piecu i się przespałem. Rano postanowiłem wrócić z powrotem po lodzie na drugi brzeg Wisły, ale na wałach schwytali mnie żołnierze Ludowego Wojska i przekazali w ręce NKWD. Zamknęli mnie do jakiejś piwnicy, gdzie była już grupa nieszczęśników. Rzucił mi się w oczy bardzo elegancki pan w jesionce z futrzanym kołnierzem i od razu wiedziałem, że u Rosjan, to już sam jego wygląd wywoła podejrzenia. Ja byłem zrzucony w ubraniu szytym w Anglii z czysto polskich materiałów i według kroju jakie nosili w okupowanej Polsce zwykli obywatele. To była podstawa, aby nie wyróżniać się ubiorem z tłumu. Gdy mnie wezwał na przesłuchanie jakiś oficer NKWD i zobaczył moją obdartą kurtkę i zniszczoną czapkę, to tylko krzyknął : … Idi w cziorta ty swołocz!…

Gdyby on wiedział, że ma przed sobą cichociemnego, to byśmy dzisiaj nie mogli tutaj porozmawiać. Czy potem za czasów PRL nigdy nie ścigało Ciebie wujku UB?

Zasada jest zawsze jedna, że tyle o tobie wiedzą ile sam im powiesz, albo doniesie ktoś inny. Cichociemni nie donosili na siebie, a ja nikomu się nie chwaliłem, że jestem skoczkiem spadochronowym, przeszkolonym w Wielkiej Brytanii. Miałem opracowaną swoją legendę, że byłem wywieziony na roboty do Niemiec. Tam przebywałem kilka lat i stamtąd wróciłem. Od października 1946 roku kontynuowałem studia w Gliwicach. Na Politechnice Gliwickiej spotkałem niektórych profesorów, którzy uczyli mnie przed wojną we Lwowie. Po studiach zostałem asystentem na tej uczelni i pracowałem naukowo.

Kiedy ujawniłeś się wujku władzom?

Nigdy się nie ujawniłem!

A kiedy pierwszy raz wyszło publicznie na jaw, że jesteś jednym z cichociemnych?

To było chyba za czasów Gierka. W Warszawie uaktywniła się wtedy organizacja cichociemnych i skontaktowali się ze mną. Potem w 1980 roku można było już głośno mówić o cichociemnych.

To był okres powstania „Solidarności”. Co myślisz wujku o tym ruchu społecznym?

To zależy która „Solidarność”, bo ta pierwsza z 1980 roku była autentyczna, ale do tej po 1989 roku już weszło wiele osób, którzy kierowali się głównie własnymi interesami. Nie chcę nikogo skrzywdzić, bo wielu było uczciwych, ale interesy personalne też grały niemałą rolę po 1989 roku.

Stronisz od dziennikarzy. Dlaczego?

Niedawno oglądałem w telewizji przez przypadek taki program… „loża dziennikarska” i poziom był tak żenujący, że pomyślałem, że niektórzy z nich to są zwyczajni idioci.

Byłeś wujku czterokrotnie odznaczony Krzyżem Walecznych. Czy otrzymałeś jakiekolwiek odznaczenie od władz w Warszawie?

Otrzymałem tylko odznaczenia od Rządu Polskiego na Uchodźstwie w Londynie. Ja nigdy nie zabiegałem o żadne odznaczenia. Pan chyba wie, że u nas aby być odznaczonym, to trzeba się o to starać. Mojej żonie na przykład zaproponowali kiedyś odznaczenie, ale kazali jej napisać o swoich zasługach, a ona im powiedziała, że nic nie napisze i ma w nosie takie odznaczenie. Ja też nie mam zamiaru występować o cokolwiek.

Czy jakikolwiek Prezydent RP, albo Premier RP zapraszał Ciebie po 1989 roku na uroczystości rocznicowe?

Nic z tych rzeczy. Zapraszali mnie do Anglii na rocznicę oddania pierwszego skoku przez cichociemnych i byłem tam. Zaprasza mnie często Ambasada Brytyjska w Polsce i byłem w Warszawie nawet z córką. Spotkałem się tam już z niewieloma żyjącymi jeszcze moimi kolegami. Zaprasza mnie również Warszawska Jednostka Wojskowa im. Cichociemnych i zawsze o mnie pamiętają, ale władze państwowe nie. Zresztą ja o to wcale nie zabiegam i wcale nie mam o to żalu.

Cichociemni wiele zrobili dla Polski.

Nie lubię patetycznego tonu i uważam, że o wiele więcej bohaterstwa wykazali młodzi ludzie z Wachlarza, którzy są dzisiaj niedoceniani, a ja niczego wielkiego nie dokonałem na wojnie.

Dziękuję za rozmowę!

Rozmowę przeprowadził
Rajmund Pollak

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here