Mylą się ci, którzy twierdzą, że tylko w mężczyznach drzemie instynkt myśliwego czy zdobywcy. Błędny ów pogląd wciąż funkcjonuje w środowiskach pieszczotliwie określanych przez delikatne feministki mianem „męskich szowinistycznych świń”. Jednak znawca i miłośnik kobiet, William Thackeray, pozwolił sobie już wiele lat temu sformułować bezsporną prawdę: każda kobieta bez widocznego garbu potrafi w średnio sprzyjających okolicznościach poślubić każdego, kogo zechce. Sam instynkt jednak nie wystarczy. Trzeba jeszcze posiąść umiejętność rozpoznania zwierzyny. Temu służyć ma niniejszy tekst.
Jak Państwo doskonale wiecie z lektury Pisma Świętego, z obfitości serca usta mówią. Miliardy słów wybrzmiewają na świecie każdego dnia, ogromna ich ilość jest drukowana w gazetach, książkach czy stronach internetowych. Nikt też nie ma wątpliwości, że słowa mają ogromną moc oddziaływania. Gdyby było inaczej, w gazetach nie byłoby niczego prócz zdjęć, radio nie miałoby zupełnie sensu, zaś telewizje nadawałyby tylko „nieme” filmy. Jest inaczej. Wszyscy więc, którzy używają do przekazu słów, muszą być przekonani o sile tego sposobu wywierania wpływu na innych.
Niestety na tym świecie pełnym złości słowa, podobnie jak niemal wszystko, mogą służyć celom różnym. Mogą być balsamem kojącym ból, mogą być źródłem miłosnych uniesień, mogą też być tnącymi ciosami języka – ostrego miecza, który zabija, choć nie utacza krwi. Mogą być i trucizną. Czymże bowiem innym jest kłamstwo? Niech wasza mowa będzie tak, tak; nie, nie. A co nadto więcej jest, od złego jest. Mamy więc wyraźny trop. Rozejrzyjmy się więc wokoło i wytężmy słuch.
Jest! Właśnie z telewizyjnego pudła dochodzi mnie głos, że oto jakaś gmina da na ten cel sto pięćdziesiąt tysięcy złotych. Cóż bardziej miłego dla uszu: Gmina da. Podobnie jak: państwo da, budżet dopłaci, zabytki są oświetlane z pieniędzy miasta itd., itp. Co oznaczają te słowa dla większości odbiorców? Że tajemnicze byty: gmina, państwo dadzą. Ale gmina czy państwo niczego nie posiadają. O co więc chodzi? Czy słowa: burmistrz przeznaczył na ten cel, oznaczają, że burmistrz daje z własnej kieszeni? Na ogół nie… Co więc znaczą podobne wyrażenia? Znaczą, że mieszkańcy, podatnicy zapłacą owe sto pięćdziesiąt tysięcy ze swoich podatków. Gdyby informacja brzmiała: wszyscy podatnicy gminy Lipnica Sajdingowana zapłacą za przyjemność kilkudziesięciu osób kilkadziesiąt tysięcy złotych, wówczas entuzjazm byłby znacznie mniejszy… Prawda? Ale skoro gmina da, więc niemal sto procent jest „za”.
Podobnym w znaczeniu i jakże lubianym słowem jest wyraz bezpłatne. Jak wszyscy wiemy, co potwierdza nasza najmądrzejsza w tej części wszechświata konstytucja, w Polsce szkoły, uczelnie, szpitale, drogi, bilety dla wybrańców i wiele innych rzeczy jest bezpłatnych. Czy u żadnego z nauczycieli bądź lekarzy, z tytułem mgr w szufladzie, nie pojawia się dysonans poznawczy w momencie gdy odbiera wypłatę? Przecież gdyby nauczyciele podkreślający ową bezpłatność zasługiwali na owe magistry, to powinni zapałać szczerym oburzeniem na samo wspomnienie o zapłacie. Skoro szkoła jest bezpłatna, to winni oni stanowić awangardę wolontariatu! A jednak rodzicom uczniów i wszystkim innym podatnikom zabierane są na ich wypłaty każdego miesiąca spore pieniądze. Owa obłuda do nieba śmierdząca trwa zaś w najlepsze. Cóż, tradycje są stosowne, ze słynną związkową, czerwoną kreaturą, niejaką Wandą Wasilewską na czele.
A co na to beneficjanci owych bezpłatności? U wielu świadomość ekonomiczna jest na poziomie głębokiej dżungli, więc myślą, że to wszystko prawda. Spora grupa wie jednak, że to blef, ale cóż milszego nad okradanie innych, płacących za nasze przyjemności? Ot, choćby taka drobnostka: bezpłatne uczelnie służą biednym, nieprawdaż? Ilu biednych jednak studiuje? Garstka. Na ogół harują od skończenia jakiejś szkoły i płacą podatki na swoich kolegów z bogatszych domów, którzy zaznają przyjemności studiowania w Krakowie, czy innym miłym miejscu. Po studiach zaś będą mieć o poziom wyższe możliwości znalezienia pracy niż ci, którzy w swoich podatkach łożyli na ich naukę. Nie jest to miła prawda, ale cóż począć, gdy właśnie tak sprawy się mają.
Teraz pójdzie nam już łatwiej. Kto nie słyszał o obligatoryjności czy powszechności jakichś rozwiązań? Sam słyszałem nawet, jak prominentny działacz tłumaczył, że samorząd przedsiębiorców nie będzie przymusowy, tylko obligatoryjny. Trudno o większą bezczelność. Trzeba mieć zaiste spory tupet by przymus i obowiązkowy haracz na grupę cwaniaków nazywać obligatoryjnością i jeszcze twierdzić, że to nie to samo.
Apologeci UE mówią często o koniecznym organizowaniu rynku. Cóż milszego nad ład i porządek? Szkoda tylko, że w języku prawdy oznacza to biurokratyczne panowanie nad tym, kto, co i jak może produkować, skupować, sprzedawać, gdzie, za ile, komu i na jakich zasadach. Jest to więc całkowite zaprzeczenie słowa rynek. Wszystko sprowadza się do sterowanego przez megabiurokrację przepływu towarów i pieniędzy pomiędzy dopuszczonymi przez urzędników uczestnikami gospodarowania. O tym, że uderza to w miliony konsumentów dodawać nie trzeba.
Podobnie rzecz się ma z ochroną rynku, gwarantowanymi zyskami i cenami, z opłacalnością produkcji, pomocą dla przedsiębiorstw, zakupem ziemi tylko dla rolników i innymi przejawami dobrych chęci wydłubanych z ulic piekła.
Równie niebezpiecznymi truciznami są, owinięte w dobroduszne znaczenia, zwroty: solidaryzm społeczny, tanie kredyty, tworzenie nowych miejsc pracy, fundusze poręczeń kredytowych i inne im podobne, a oznaczające zawsze to samo: przerzucanie kosztów wątpliwych i na ogół nieskutecznych działań na barki całego społeczeństwa. Każde z tych działań oznacza, że ktoś inny, często nieświadomie, za to przychylanie nieba musi zapłacić. I co symptomatyczne, zawsze, niezależnie od efektów, swój żer zapewniony ma biurokracja. A im więcej spraw nie jest załatwionych i problemów nierozwiązanych, tym „pomagająca” biurokracja dłużej ma z czego żyć. Rozwiązuje je więc z pokolenia na pokolenie.
Oczywiście kłamstwa nie dotyczą jedynie sfery ekonomicznej. Słowem robiącym największą światową karierę, mającym ukryć istotę owego morderczego procederu jest słowo aborcja. Mało kto słysząc je, widzi spalone solanką lub porozrywane ciała, nóżki, rączki i zmiażdżone główki bardzo małych, niewinnych dzieci. I choć groźnym konkurentem na listach popularności owego słowa jest ostatnio eutanazja, tym niemniej do setek milionów morderstw opatrzonych tym pierwszym opakowaniem jeszcze mu daleko.
Antoni Słonimski powiedział, że zbrodnia nie nazwana jest jak trucizna utajona w winie. Nie dajmy się więc dłużej podtruwać! Zachęcam Państwa do ciekawych doznań w czasie tropienia wypowiedzi rozmaitych mędrków, których słowa powoli, jak kropla drążąca skałę, niszczą nasze życie społeczne utajoną trucizną kłamstwa. Życzę wielu radości z ustrzeliwania obłudników na gorącym uczynku w rozmowach, gazetach, radiu czy telewizji. Niech ich poroża zdobią Państwa domy. Łowy zapowiadają się obficie. Ogary poszły w las. Już czas.
Wojciech Popiela
(30 stycznia 2006)
Tekst ukazał się pierwotnie w miesięczniku „Moja Bochnia i powiat”

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here