Zanim przejdę do sedna trochę uwag w sprawie około dyskusyjnej. Myślałem, że sobie tak spokojnie dyskutujemy jak równy z równym, że będziemy się skupiać na meritum spraw i problemów… Niestety pan Machaj występuje z pozycji pasterza nawracającego zbłąkane owieczki. Ja zaś dostałem chyba rolę wyjątkowo napastliwego wilka.
Już nie chodzi mi nawet o to, że niemal z marszu zarobiłem łatkę „zdrajcy” w listach na Stronę Prokapitalistyczną, ale że w swoim tekście Dlaczego to nie wolność? pan Machaj suponuje mi co i rusz wojownicze zapędy: „Witold Świrski zaatakuje…”, „Poczekajmy, bo już widzę jak autor mnie zaatakuje za złe zrozumienie tekstu.” Czytelnicy dostają w ten sposób sygnał, że moja odpowiedź nie ma zbyt wielkiej wartości, bo jest tylko obroną dla obrony (atakiem dla ataku?!). Wszak zarzucanie nieumiejętności czytania panu Machajowi to zbyt gruba intryga prędzej ja nie umiem dobrze pisać. Dalibóg odechciewa się klepać w klawisze. Przecież ja chcę tylko co nieco w miarę spokojnie powyjaśniać.
Trudność swoją widzę jeszcze z jednego powodu. Pan Machaj pisząc o swojej definicji wolności autorytarnie oświadcza: „Każda inna definicja jest konstruktywna, opiera się na swoich własnych metodologicznych założeniach”. Można pomyśleć, że to nie www.kapitalizm.republika.pl tylko strona domowa Kongregacji Nauki i Wiary. Przecież ja właśnie o definicję wolności chcę się spierać. I co teraz mam zrobić? Zakładam jednak, że Mateusz Machaj to nie internetowa ksywka kard. Ratzingera i spróbuję jakoś odeprzeć zarzuty.
Pojęcie wolności
Moim zdaniem punktem wyjścia do rozważań o wolności powinna być jednostka jako byt realnie istniejący. Czyli trzeba zacząć od wolności jednostki a nie od wolności w ogóle czy wolności narodu, społeczeństwa itp. Przyczyną wyboru takiego punktu wyjścia jest fakt, że co do istnienia czy też sposobu istnienia powszechników wciąż między filozofami toczą się spory a ja nie ukrywam, że mi bliżej do Arystotelesa niż Platona. Tak więc po kolei.
Do zaistnienia wolności potrzebny jest rozum (świadomość) i wolna wola, ale to nie wszystko, bo ktoś może np. chcieć przysłowiowej gwiazdki z nieba, dlatego powinna istnieć także możność (umiejętność) np. ktoś chce chodzić, jeździć, powystrzelać parlamentarzystów, jeżeli tylko potrafi proszę bardzo – jest wolny, bo chce i potrafi. Jednak dopełnieniem przyrodzonej wolności jest prawo stanowione, które może uczynić pewne możności nielegalnymi (np. zabicie parlamentarzystów), lub dostępnymi w ograniczonym zakresie (prawo jazdy). Prawo stanowione ma też swoje tzw. organa ścigania, które czuwają, by te zakazane możności pozostawały zakazane nie tylko na papierze, ale i w rzeczywistości.
O prawie naturalnym pomówię w innym miejscu. Teraz krótkie podsumowanie. Wolność można rozpatrywać w trzech aspektach. Pierwszy wolitywno-rozumny to fakt, że mogę coś robić świadomie i nieprzymuszony, czyli jestem wolny, bo chodzę, gdyż chcę chodzić (lub strzelam, bo chcę zastrzelić posła N.N.). Drugi aspekt, możnościowy to fakt, że coś potrafię czyli jestem wolny, bo mogę chodzić i potrafię strzelać a przy pośle N.N. ręka nawet mi nie zadrży. Trzeci aspekt prawny polega na tym, że jestem wolny, bo nikt (to znaczy żaden przedstawiciel prawa) nie zabrania mi chodzić no i niestety nie jestem wolny, bo strzelanie do posła N.N. wciąż jeszcze podpada pod pewien paragraf KK, ale po zebraniu odpowiedniej większości sejmowej kto wie.
Protokół rozbieżności
Pan Machaj trochę namieszał posługując się w swojej wypowiedzi licznymi pojęciami niezgodnie z ich tradycyjnym rozumieniem. Chodziło mu jak sam przyznaje o to „żeby zerwać z tradycyjnymi skojarzeniami, jakie przychodzą na myśl po usłyszeniu tych słów”. Powyższy cytat pochodzi z akapitu w którym pan Machaj anarchię nazwał państwem a państwo anarchią. Podobną operację przeżyła definicja wolności, którą określa jako „system, jaki polega na absencji przymusu i przemocy. Natomiast przemoc trzeba zdefiniować jako ekspropriację i przywłaszczanie cudzego majątku.” Czyli wolność, to przestrzeganie VII przykazania. Przy szerokim rozumieniu kradzieży (zabójstwo to kradzież życia, kłamstwo to kradzież prawdy itd.), wolność okazuje się brakiem przestępstw. W ten sposób pan Machaj ściśle wiąże wolność z idealistycznie pojmowaną sprawiedliwością: „Tak więc prawdziwy sprawiedliwy system opiera się na tym, że każdy ma prawo do swojej własności i nikt nie może jej naruszać.”
Tak więc pan Machaj traktuje wolność jako pozytywną wartość moralną. W ten sposób wszystko co ja uważam za wyraz wolności jednostki a co jest zarazem moralnie naganne automatycznie wypada poza definicję wolności sformułowaną przez pana Machaja: „>Wolność do zabicia< drugiej osoby nie jest wolnością, tylko naruszeniem tej wolności…”. W podobny sposób niektórzy czynią z solidarnością nadając jej głębokie pozytywne znaczenie. Dlatego za nonsensowne uważają sformułowania typu: solidarność bandytów w zbrodni, czy solidarna ucieczka klasy na wagary. Dla nich solidarność bandytów, czy solidarna ucieczka całej klasy na wagary nie jest solidarnością, ale jest zaprzeczeniem solidarności. Bandyci będą solidarni wtedy, gdy zgłoszą się wszyscy na policję i złożą wyczerpujące zeznania, klasa będzie solidarna wtedy, gdy cała pozostanie w szkole i będzie się pilnie uczyć itd. Na podobnych zasadach utożsamia pan Machaj wolny rynek z uczciwością, jak gdyby paserstwo równało się systemowi kartkowemu, który to system kartkowy jest właśnie „prostolinijnym zaprzeczeniem słowa” rynek.
Tymczasem ja używam pojęcia wolności w znaczeniu poza(pre)moralnym. I to jest pierwszy punkt w protokole rozbieżności między mną a panem Machajem. Pragnę się tu podbudować cudzym autorytetem. Bo nie tylko ja tak definiuję wolność. Czyni tak także Kościół: „Aniołowie i ludzie – stworzenia rozumne i wolne – muszą zdążać do swego ostatecznego przeznaczenia przez wolny wybór (…). Mogą więc błądzić” (KKK 311). Owszem Kościół np. papież mówi o „wolności do”, wolności jako oddaniu się w niewolę Maryi totus tuus itd., ale przy rozpatrywaniu konkretnych przypadków np. w konfesjonale trzeba zostawić na boku poezję i konkretnie rozpatrywać, że np. mniejszą winę ma ten kto kradł, bo był zniewolony szantażem niż ten kto dysponował w zakresie swojego grzechu wolną ręką (czyli był wolny bez pozytywnych moralnych implikacji tego faktu a nawet przeciwnie, wolność jest tu okolicznością obciążającą).
Przedstawione wcześniej trzy mutacje mojej definicji wolności nie uzależniają istnienia wolności jednostki od moralnego poziomu czynów i pragnień tej jednostki, czy od poziomu moralnego stanowionego prawa. W szczególności wolność jednostki nie zależy od tego czy jej czyny powodują sprowadzenie niewoli na innych. Ponieważ to czy inni są wolni czy też zniewoleni wcale nie musi implikować wolności lub niewoli dla omawianej jednostki. Łowca niewolników sam nie staje się automatycznie z racji pełnionej funkcji (zamienianie wolnych w niewolników) niewolnikiem. Gdyby tak było nie odróżnilibyśmy strażników więziennych od więźniów. I tu dochodzimy do drugiego punktu w protokole rozbieżności. Ja w swojej definicji wolności nie uzależniam wolności jednostki od wolności innych jednostek. Moja definicja różni się od definicji pana Machaja jak zdanie „ja myślę” od zdania „ja rozmawiam”, jak „jestem wolny” od „jestem wolny, bo inni są wolni”. Pan Machaj wolność uczynił pojęciem międzyjednostkowym, interpersonalnym uczynił relacją dwuelementową. Ja do tej pory mówiłem o wolności jednostki, o relacji jednoargumentowej.
Wolność zbiorowości
Przyznam szczerze, że istnieje tu pewna wątpliwość interpretacyjna, bowiem pan Machaj pisze: „>Wolność do zabicia< drugiej osoby nie jest wolnością, tylko naruszeniem tej wolności…”. To zdanie można rozumieć wielorako. Słowo wolność pada w nim trzy razy. Przy trzecim użyciu pojawia się zaimek „tej” świadczący najprawdopodobniej, że chodzi o jedną i tą samą wolność. Dlatego wpisałem taki a nie inny punkt drugi do protokołu rozbieżności mniemając, że w zacytowanym zdaniu chodzi o wolność zabójcy, bo początkowe słowa: „>Wolność do zabicia< drugiej osoby…” wyraźnie świadczą, że rozpatrujemy wolność zabójcy.
Jednak może też chodzić o wolność zabitego czy nawet o wolność w ogóle, wolność w społeczeństwie. Jeżeli w tym zdaniu miało chodzić o wolność zabitego, to początek powinien brzmieć: „>Wolność do bycia zabitym< nie jest wolnością…”. Może jednak najpierw chodziło o wolność zabójcy a potem o zabitego? Ale wtedy zdanie powinno brzmieć: „>Wolność zabójcy do zabicia< drugiej osoby nie jest wolnością dla zabijanej osoby, tylko naruszeniem jej wolności…”. Wtedy takie sformułowanie jest zgodne z podaną przeze mnie definicją. Morderca nie staje się przez morderstwo mniej wolnym choć jego ofiara i owszem. Jeśli nawet nie w aspekcie wolitywnym (bo np. chciała swojej śmierci), to przynajmniej możnościowym – po śmierci niewiele zostaje z dotychczasowych możności – i prawnym, jeśli w ustawodawstwie jest pozytywne sformułowanie o prawie do życia i zakaz eutanazji.
Obawiam się jednak, że panu Machajowi mogło chodzić nie o wolność jednostki, obojętnie, ofiary czy zabójcy, ale o wolność jako taką, wolność społeczeństwa. Wtedy zabójstwo jest nie tyle zamachem na wolność innych, ale na system wolnościowy w ogóle. No bo i rzeczywiście jeżeli wolność, jak mówi pan Machaj, to nieobecność przemocy (a zabójstwo jest uobecnieniem przemocy), to przy morderstwie możemy mówić o zamachu na wolność w ogóle. Gdzie tu tkwi różnica między mną a panem Machajem? Otóż wolność w ogóle według p. Machaja niewiele nam mówi o rzeczywistej sytuacji jednostek. Dopiero posługując się definicją podaną przeze mnie, definicją odnoszącą się do bytów realnie istniejących tzn. do ludzi a nie do jakiejś idei wolności, możemy mówić o tym, że wolność osoby zabitej została naruszona a wolność zabójcy nie (można nawet mówić, że jemu wolno więcej niż jego ofierze).
Ktoś może powiedzieć, że p. Machaj opierając się w konstrukcji swej definicji wolności na nieobecności przemocy dotknął jednak bytów jednostkowych, ponieważ przemoc jak najbardziej dotyczy jednostek (pisałem już o interpersonalnym charakterze jego definicji). Jednak kradzież, przymus, przemoc itd. (czy raczej ich nieobecność) nie są relacjami symetrycznymi, to znaczy nie jest tak, że automatycznie, jeżeli Kowalski okradł Nowaka, to i Nowak okradł Kowalskiego. Definicja pana Machaja nie bierze tego faktu pod uwagę, nie bierze pod uwagę zasadniczej różnicy między byciem złodziejem a byciem okradanym. Według pana Machaja kradzież to naruszenie wolności, w które zamieszane są dwie osoby. Podkreśla on naruszenie wolności w ogóle, a nie wolności konkretnej osoby. Dla definicji sformułowanej przez pana Machaja obojętne jest czy to ty ukradłeś czy ciebie okradziono, dla niej w obu przypadkach skutek jest ten sam – „naruszono wolność”. Przeczytajmy to jeszcze raz: „>Wolność do zabicia< drugiej osoby nie jest wolnością, tylko naruszeniem tej wolności…”. Tymczasem nawet Kali zauważył, że np. złodziejstwo w niczym nie uszczupla wolności złodzieja a nawet ją powiększa, bo złodziej powiększył swój majątek, którym może „dobrowolnie dysponować”.
Oczywiście Kali nie ma racji. W celu zobaczenia dlaczego, należy skonstruować realistyczną definicję wolności społecznej, to jest wolności społeczeństwa. W tym celu posłużę się innym pojęciem niż przymus, to jest takim, które w przeciwieństwie do przemocy jest relacją symetryczną, czyli, że jeżeli Kowalski coś tam Nowak, to automatycznie także Nowak coś tam Kowalski. Tym „coś tam” jest równość czy to przed Bogiem czy to wobec prawa. Wiem, że trudno na prawicy posługiwać się tym pojęciem, bo od rewolucji francuskiej zostało ono skutecznie zohydzone. Teraz podobne rzeczy wyprawia się z kapitalizmem i wolnym rynkiem. Ale to właśnie równość jest podstawą budowy wolnego społeczeństwa. I to fakt równości ludzi przed Bogiem (albo jak kto woli zasada równości wobec prawa) sprawia, że Kali nie ma racji. Tak więc dla mnie to nie wolność do zabicia drugiej osoby jest „naruszeniem wolności”, lecz to zakaz zabijania jest naruszeniem, ograniczeniem wolności jednostek przedsiębranym w imię równości wszystkich ludzi. I tym się różnimy. Przy czy na marginesie pragnę dodać, że wolę fakt równości przed Bogiem niż zasadę równości przed prawem. Bo fakt zawsze pozostanie faktem a zasada to tylko arbitralne ustanowienie, które można skorygować słynnym orwellowskim stwierdzeniem: „Wszystkie zwierzęta są równe, a niektóre są równiejsze”. Tak więc dla mnie wolne społeczeństwo to takie, które składa się z wolnych jednostek, które część swojej jednostkowej wolności poświęciły na ołtarzu wzajemnej równości. Jak mówi przysłowie: „Wolność mojej pięści jest OGRANICZONA bliskością twego nosa”. Pan Machaj te ograniczenia np. zakaz zabójstwa nazywa dialektycznie wolnością, a świadome skorzystanie z możności i chęci zabicia kogoś nazywa niewolą. I tak wygląda punkt drugi protokołu rozbieżności, jeżeli nie mówimy o wolności jednostki tylko o wolności społeczeństwa. Są i inne.
Pan Machaj ograniczając swoją definicję do nieobecności przemocy nie bierze pod uwagę świadomości, woli i możności człowieka. Gdyby się więc zdarzyło, że cała populacja ludzka niezdolna by była do przemocy w wyniku np. jakiegoś wrodzonego kalectwa, gdyby rodziły się same muminki, to takie społeczeństwo muminków byłoby dla pana Machaja skończonym ideałem wolności. Polecam „Powrót z gwiazd” Lema na odtrutkę (choć u Lema nie do końca jest tak, jak opisałem, bo u niego muminkowatość serwuje się pod przymusem). To trzeci punkt rozbieżny między nami. Czwarty: staram się do wszystkiego podchodzić praktycznie, realistycznie, „utylitarnie” jak to napisał pan Machaj. Tymczasem dla odmiany pan Machaj buja w obłokach idealizmu. Na przykład moim zdaniem i nie tylko moim, przemocy nie da się wykluczyć z naszego życia. Mało tego, przemoc w pewnych sytuacjach jest konieczna do… uratowania wolności grupy ludzi. Tak, dla mnie fakt, że kat ma „>wolność do zabicia< drugiej osoby” nie jest „naruszeniem wolności”, ale służy wolności społeczeństwa. Podobnie polscy żołnierze Września strzelając i zabijając wroga nie byli siepaczami niewoli, lecz obrońcami wolności. Niestety pan Machaj wpadł w pacyfistyczną pułapkę. Pan Machaj pisze: „Tak więc prawdziwy sprawiedliwy system opiera się na tym, że każdy ma prawo do swojej własności i nikt nie może jej naruszać”. A ja się pytam. Nie może naruszać, bo zabronione (VII nie kradnij, paragraf KK itp.), czy też, bo nie jest w stanie z powodu np. lobotomii mózgu? Piszemy o muminkach czy o ludziach? Być może prawnie da się coś zakazać, ale jak wpłynąć na wolę, świadomość i możność człowieka? Definicja pana Machaja nic nie mówi o sytuacji gdy, ktoś jednak naruszy cudzą własność. Czy nie lepiej porzucić takie mrzonki na rzecz realistycznej michalkiewiczowskiej definicji sprawiedliwości mówiącej, że każdemu trzeba oddać to, co się mu należy? Nawet wbrew jego woli, nawet pod przymusem? Nie zawsze ograniczenie czyjejś wolności indywidualnej jest pogwałceniem wolności zbiorowej. Są takie instytucje jak komornik, kat (to już nie w Polsce), które, co tu dużo mówić, zajmują się zawodowo i legalnie ograniczaniem wolności innych osób w imię wolności społeczeństwa, czyli w imię wzajemnej równości jego członków – Kowalski zabił Nowaka świadomie i dobrowolnie? Niech więc i Kowalski odniesie na sobie ten sam skutek swojego czynu, co Nowak. Nie będzie Nowak gorszy od Kowalskiego. Będą sobie równi.
Podsumowanie protokołu rozbieżności
1. Pan Machaj uważa wolność, wolny rynek, przymus, przemoc za wartości o zabarwieniu moralnym (jedne negatywnym, inne pozytywnym). Ja nie. Według pana Machaja wolność jest wtedy, gdy człowiek trzymając nóż wybiera między ukrojeniem chleba, bułki i rogalika, a gdy do możliwych opcji dołącza zadźganie kogoś nożem, wtedy nie ma wolności.
2. Ja pojmuję wolność indywidualistycznie. Wychodzę od świadomości, woli i poprzez możność dochodzę do prawa stanowionego. Nawet definicję wolności społeczeństwa buduję na wolności jednostki (a konkretnie na jej ograniczeniu). Dla mnie wolność zawsze jest czyjaś. Nie istnieje wolność jako taka siedząca w platońskiej jaskini idei i sycząca z bólu za każdym razem, gdy ktoś ją „naruszy” np. dźgając nożem człowieka zamiast bułki.
3. Pan Machaj mówi o sytuacji idealnej, gdy nie ma przemocy. Tymczasem ja uważam, że nieobecność przemocy w pewnych warunkach byłaby koszmarem (społeczeństwo muminków).
4. Za idealizm uważam także nieuwzględnienie przemocy i przymusu jako niekiedy jedynych narzędzi jakimi może się posłużyć realna sprawiedliwość w realnym świecie.
Co sądzi pan Machaj o moich poglądach?
Tytuł jak tytuł – mam nadzieję, że trafnie oddaje, co w nim zawarte. Na początek smakowity cytat: „Anarchistyczny pomysł Witolda Świrskiego na zorganizowanie świata mnie po prostu przeraża…”. Muszę tu się zgodzić z moim adwersarzem. Po przeczytaniu moich poglądów przy pomocy okularów pana Machaja po prostu boję się zaglądać do lusterka. Nie wiedziałem, że opisany przeze mnie świat anarchii to takie draństwo. Ale żarty na bok. Spróbuję powyjaśniać.
W poprzednim artykule wyraźnie zaznaczyłem fakt rozróżniania wolności pojmowanej jako legalność (aspekt trzeci mojej definicji wolności) od wolności pojmowanej jako możność (aspekt drugi). Uczyniłem to np. poprzez porównanie skuteczności zakazu patrzenia ze skutecznością wyłupienia oczu zaś opisując stan całkowitej wolności wyraźnie podkreśliłem, że chodzi mi o sytuację, gdy nie istnieje prawo stanowione: „zakładam, że w kraju pełnej anarchii wolno wszystko, ale to absolutnie wszystko, nie tylko nosić broń, ale i mordować kogo popadnie, kraść, gwałcić itd. Nie ma tam czegoś takiego jak kodeks karny, więzienie, sądy, policja i tym podobne”.
Niestety pan Machaj w swoim kontr-artykule nie wziął pod uwagę takiego rozróżnienia. W efekcie większość jego argumentów sformułowanych przeciwko mnie po prostu chybia celu, a w jednym miejscu mój adwersarz wręcz popada w sprzeczność.
Cytat nr 1: „Na początku każdy miał broń, mógł chwycić za kołek i zadźgać sąsiada. Każdy mógł kraść, występuje tendencja do równoważenia się i ustalenia jakiegoś porządku. No, ale ktoś w końcu to łupienie wygrywa”. Zwracam uwagę na czas przeszły (podkreślenia moje), który jak to bywa z czasem przeszłym mówi o czymś czego już nie ma, bo „ktoś w końcu to łupienie wygrywa”.
A teraz cytat nr 2: „Nie wyszliśmy dotąd z anarchii i nigdy z niej nie wyjdziemy, bo kto broni w imię wolności wziąć ludziom do ręki karabiny i rozstrzelać wszystkich parlamentarzystów?”
To jak, wyszliśmy z tej anarchii czy nie? Pan Machaj pomylił możność ze stanem prawnym. Wolność jako możność istnieje niemal zawsze, ale obecny stan prawny jest taki, że nie wolno strzelać do parlamentarzystów (choć jak najbardziej jest to możliwe i w kilku parlamentach było już praktykowane). Gdyby w ogóle nie istniało prawo stanowione, albo też istniałaby w nim specjalna klauzula pozwalająca strzelać do posłów, to co innego.
Pan Machaj zakłada przemianę anarchii w kierunku jakiegoś totalitaryzmu (padają słowa „feudalizm”, „kastowość”) lub przynajmniej w kierunku stanu obecnego. Przyczyny tej przemiany widzi w stanie nieograniczonej wolności. Dlaczego? Już cytuję: „No jak to dlaczego? A dlaczego nie, skoro wszystko wolno, a układ sam wprowadzi siebie w równowagę?”. Jednak czy po takiej zmianie istniejący system nadal będzie anarchią? Pan Machaj zdaje się to potwierdzać: „Czy to nie jest przypadkiem system, w jakim dzisiaj żyjemy? Czy to właśnie nie jest owa wymarzona anarchia? Z pewnością usłyszymy odpowiedź, że nie. No, ale dlaczego?” Już tłumaczę dlaczego. Załóżmy, że przyczyną rewolucji bolszewickiej było postępowanie caratu, czy wobec tego Rosję Radziecką można nazwać caratem? Jeżeli nawet anarchia jest przyczyną swojej zguby, to system powstały na jej gruzach anarchią już nie jest. Nie popadajmy w orwellowskie dwójmyślenie – wolność, to niewola, miłość to nienawiść itd.
Pan Machaj podjął się próby opisu przemian w anarchii (uwaga dłuższy cytat): „Na początku każdy miał broń, mógł chwycić za kołek i zadźgać sąsiada. Każdy mógł kraść, występuje tendencja do równoważenia się i ustalenia jakiegoś porządku. No, ale ktoś w końcu to łupienie wygrywa, bo >konkurencja< w kradzieżach i rozbojach, >konkurencja< w łamaniu prawa wolności i własności jest destrukcyjna, gdyż różni się od pokojowych sposobów pozyskiwania bogactwa. W pokojowej sytuacji ekonomia skali nie prowadzi do wykańczania przez jednego dużego wszystkich konkurentów, ale w przypadku walk i łamania praw naturalnych w konfrontacji wygrać może jeden i jeden może przegrać. Z takiego systemu >konkurencji< wyrastają zwycięzcy i przegrani. Wygrani swoją pozycję wzmacniają, a efektem kuli śnieżnej pozyskują coraz większą władzę i jako jedyni przyznają sobie monopol na kradzież w postaci podatków”.
Jak nieprawdziwie opisuje pan Machaj tą ewolucję anarchii. Po pierwsze nie ma czegoś takiego jak oficjalne współzawodnictwo złodziei. Zło zawsze się maskuje przybierając szaty dobra, to jest zawsze promocja trzy w cenie jednej, raty bez odsetek żyrantów i gotówki. Tak jest niezależnie od tego czy prawo stanowione jest, czy go nie ma. Niestety tylko w filmach wiadomo od razu, które to są czarne charaktery. Diabeł zawsze ubiera się w ornat inaczej nawet najwięksi sataniści zostawiliby go w try miga. Popatrzmy na tak dzisiaj opluwanego Hitlera, teraz wydaje się on oczywistym diabłem wcielonym i apoteozą zła. Tymczasem dla ludzi przed 39 rokiem nie było to takie oczywiste, bo jego usta były pełne słów o pokoju. Cały czas powtarzał, że chodzi mu wyłącznie o pokój, że się troszczy o pokój itd. Gdyby za samo gadanie o pokoju dawano nobla, to Hitler pewnie zasłużyłby na pięć nobli.
Poza tym nie chodzi mi o konkurencję między złodziejami, ale między złodziejstwem a uczciwością. Uważam, że uczciwość popłaca nie tylko dlatego, że jest niekaralna (a złodziejstwo jest), ale ze względów zasadniczych. Obce są mi filozoficzne prądy głoszące równość dobra i zła, Arymana i Ormuzda, Jing i Jang itd. Dobro nie potrzebuje prawa, by utrzymać przewagę nad złem. To zło potrzebuje prawa, by móc zrównać się lub pokonać dobro. Wystarczy posłuchać Kołodki jak wielkim dobrem uzasadniał deklaracje majątkowe i inne ustawy. Mnie najbardziej ujęły złowieszcze słowa: „Uczciwi mogą spać spokojnie”, od których dreszcz przerażenia przebiega człowiekowi po plecach i natychmiast zrywa się z łóżka, by sprawdzić czy drzwi zamknięte na wszystkie spusty, czy proch na panewce pistoletu pod poduszką, aby nie zawilgł itd. Spróbujcie zresztą usnąć powtarzając w kółko: „Uczciwi mogą spać spokojnie”, nawet jeżeli się to uda, to koszmary gwarantowane. Jednak diabeł obojętnie Boruta, Rokita czy inny Lucyper, jest tylko potężnym stworzeniem zaś Bóg jest Bogiem. Pan Machaj pisze: „No, ale ktoś w końcu to łupienie wygrywa, bo >konkurencja< w kradzieżach i rozbojach, >konkurencja< w łamaniu prawa wolności i własności jest destrukcyjna, gdyż różni się od pokojowych sposobów pozyskiwania bogactwa.” Czyli, że jeżeli wszystkie supermarkety oszukują klientów na kasie (bo np. tak nakazuje prawo stanowione), to na wolnym rynku wygra ten, który oszukuje najwięcej? A przecież ja mówię o sytuacji, gdy nie tylko nie ma prawa zabraniającego oszukiwania, ale i nie ma prawa zmuszającego do oszukiwania!
Po drugie rzeczywiście selekcja negatywna występuje w przyrodzie. Jednak pojawia się ona wszędzie tam, gdzie prawnie ograniczono wolność jednostek. Opisał dokładnie ten fakt Fryderyk Hayek w swojej „Drodze do zniewolenia”. I ja pisałem już o tym w Manifeście anarchistycznym. Nawet największy złodziej pójdzie na zakupy do tego sklepu, gdzie nie oszukują na kasie zaś zawodowy morderca na spacer wybierze dobrze oświetloną reprezentacyjną aleję miasta, a nie jakiś „Trójkąt Bermudzki”. O selekcji negatywnej w mafii za chwilę.
Po trzecie. Czytam takie coś i mnie zatyka: „Przyjmowanie zasady >mechanizm rynkowy (a jednak nie rynkowy!) w każdej sferze naszego życia< zmusza nas do godzenia się na każdy system, w jakim żyjemy. Dla mnie to wolność nie jest i wolnością tego nigdy w życiu nie nazwę”. Od kiedy to mechanizm rynkowy kogokolwiek zmusza? Czy to, że większość słucha „Ich Troje” zmusza mnie w jakikolwiek sposób do wyrzucenia kolekcji płyt Bacha? Czy to, że mamy system jaki mamy, zmienia moje poglądy na to, jak powinno być? Immanentną cechą rynku jest możność wyboru. Jak więc jego zastosowanie może ograniczyć wybór?
Po czwarte. Dostało mi się nie tylko za fakt, że moje widzenie anarchii „zmusza”. Dostało mi się także za coś dokładnie odwrotnego, za to, że mój system do niczego nie zmusza: „To jest anarchizm, który ma na celu atak obecnego porządku, ale nic do zaoferowania w zamian poza >puszczeniem na żywioł<„. Jeżeli chcę pozostać na gruncie logiki, muszę z tym zarzutem całkowicie się zgodzić, inaczej obrona poprzedniego zarzutu straciłaby sens. Tak więc owszem zgadzam się. Podobnie jak wszyscy zwolennicy wolnego rynku pietruszki, broni, przewozów lotniczych, alkoholu, usług telefonicznych itd. nie mam nic do zaoferowania na miejsce obecnego systemu poza „puszczeniem na żywioł”. Pan Machaj proponuje co innego: „Zatem naszym celem nie powinno być puszczanie na żywioł, a coś dokładnie odwrotnego: promowanie porządku, opierającego się na solidnych nienaruszalnych przez nikogo zasadach”. Co ja widzę? Koniec z dzikim XIX wiecznym kapitalizmem, koniec z rozpasanym rynkiem, porządku nam trzeba, i to nienaruszalnego. Jeżeli to nie jest idealizm, to jest to apoteoza ustroju nakazowo-rozdzielczego, ustroju, który niestety „zmusza nas do godzenia się na każdy system w jakim żyjemy”.
Po piąte: „Wyobraźmy sobie jakiś kraj, w którym nagle znosimy istnienie wszelkich instytucji państwowych, sądów, policji, wojska itd. W efekcie zawala się system, a do rąk mafii i środowisk post-politycznych dostają się w ręce narzędzia niebywałe (to hipoteza, nie twierdzę, iż tak będzie zawsze). Społeczeństwem zaczyna rządzić określona kasta – mamy fatalny system feudalny – no i ktoś powie: >Chcieliście anarchii? No to ją macie!<„. Tak, tak – feudalizm to inna nazwa anarchii. Tyle się natłumaczyłem, że to właśnie teraz mafia ma olbrzymie pole do popisu, to właśnie teraz elity polityczne zażywają luksusu. Mają przecież do swojej dyspozycji prawo, które mogą narzucić innym, a którego sami nie muszą przestrzegać. To właśnie w obecnym systemie mafia i środowiska polityczne mają handicap nad resztą społeczeństwa. Gdy znoszono prohibicję w USA, był to czas jednej wielkiej stypy dla mafii, koniec jej złotej ery dochodów, na szczęście dla niej zabroniono narkotyków.
Pan Machaj pisze „zawala się system” tak jakby był on cokolwiek warty, można jeszcze dodać „Stalin umarł” itd. ludzie kiedyś serio myśleli, że to będzie katastrofa, bo kto im będzie mówił jak mają żyć.
Strach przed wolnością
Nie wiem czyj świat opisał pan Machaj (przypisując go mnie), ale nie był to na pewno ten o którym pisałem w poprzednim artykule. Dlaczego? Pan Machaj wpadł w pułapkę strachu przed wolnością. Niestety niektórym wciąż się wydaje, że anarchia to odwrotność obecnej sytuacji. Mylą brak prawa stanowionego z prawem a rebous, prawem wywróconym do góry nogami, w którym to, co dzisiaj zakazane będzie nie tylko legalne ale i obowiązkowe, a to, co dziś legalne czy obowiązkowe będzie zakazane. Jeżeli tak sprawę stawiamy, to to jest rzeczywiście ostatni koszmar i ja też przeciwko temu występuję. Ale tu tkwi właśnie podstawowy błąd. Brak prawa stanowionego niczego nie ustala i do niczego nie zmusza. Pan Machaj pisze: „Ktoś to łupienie wygrywa”, a przecież świat wolności, to nie tylko konkurencja pomiędzy złodziejami. Gdzie w świecie przedstawionym przez pana Machaja podziali się ludzie uczciwi? Ot tak podwinęli ogon pod siebie i schowali się do mysiej dziury? Czy oni już nic nie mają do gadania? Czy nie mają praw naturalnych, które – jak mówi Pismo Św. – Bóg wyrył w ich sercach?
Ten strach przed anarchią jest pochodną strachu przed jakąkolwiek dawką wolności w dzisiejszym świecie, który preferuje obrzędy religii bezpieczeństwa. To strach tego typu co strach przed prywatyzacją szpitali – bo ludzie będą umierać pod płotami, a jak się sprywatyzuje sklepy spożywcze, to ludzie będą umierać z głodu. Też się boję głodu i śmierci pod płotem, czy to znaczy, że powinienem być przeciwnikiem prywatyzacji? Jakoś dziwnie nie mam ochoty przechodzić na pozycje syzyfowych naprawiaczy socjalistycznych wypaczeń.
Wszyscy bojący się anarchii zapominają o drugiej stronie równania. Wydaje im się, że kraj anarchii to będą strzelaniny na ulicach, porwania w biały dzień itd. Ludzie zamiast samochodów będą kupować lekkie wozy piechoty, a wyprawa do supermarketu bez żelaznego zapasu 10 magazynków uzi, to będzie przykład kompletnego braku rozsądku. Przypomina to propagandę radziecką na temat życia w Stanach Zjednoczonych – burżuje krwiopijcy w pancernych limuzynach i cylindrach, strzelaniny na ulicach (Kargul i Pawlak w USA), rzęsiście oświetlone wystawne restauracje z kelnerami kłaniającymi się w pas (w menu także robotnicza krew), sklepy z jachtami na wystawach, tłumy głodnych, obdartych żebraków na ulicach itd. Młodsi tego nie wiedzą, więc przypomnę, że to nie kto inny tylko Polska Ludowa, kraj pod rządami PZPR miodem i mlekiem płynący, w najlepszym okresie swego rozkwitu (lata stanu wojennego) wysłała do podupadającego kapitalistycznego USA transport śpiworów dla bezdomnych śpiących na ulicach.
Jak silna może być propaganda świadczy przegranie tzw. referendum uwłaszczeniowego w Polsce (pomijam czy było słuszne czy nie). Pytanie w nim zawarte brzmiało mniej więcej tak: „Czy chcesz dostać coś za darmo?” I ludzie powiedzieli nie! Naprawdę! Pamiętam, jak w tą niedzielę idąc głosować spotkałem sąsiadkę, która oczywiście chciała oddać głos na „nie”. Odbył się taki mniej więcej dialog: „Nie chce pani dostać za darmo kawałka pola albo łąki?”; „E pole i łąkę to ja już mam, a po co mi więcej jak krowy polikwidowałam, bo się nie opłaca”; „To pani sobie sprzeda”. Wtedy dopiero oczy jej się zaświeciły: „To gdzie mam skreślić, żeby coś dostać?”. Tyle propaganda. Rzeczywistość wygląda dokładnie odwrotnie. Wszystkie prawicowe idee na papierze wyglądają okropnie, a wszystkie lewicowe wspaniale. Przy realizacji jest natomiast odwrotnie. W praktyce prawicowe idee sprzyjają człowiekowi a lewicowe go niszczą.
Dlaczego jednak konkretnie anarchia nie będzie taką potwornością? Bo choć nie będzie „odpowiedzialności karnej”, to pojawi się inny rodzaj odpowiedzialności o wiele bardziej odstraszający, polegający na tym, że inni mogą nam odpłacić pięknym za nadobne bez oglądania się na prawo do adwokata, zwolnienia lekarskiego, doręczenia pozwu listem poleconym, bez oczekiwania na uprawomocnienie się wyroku itd. tu i teraz, natychmiast. Podeprę się tu autorytetem samego pana Machaja, który pisze: „Wolność jest matką porządku”. Co prawda mojemu adwersarzowi chodziło o jego wersję wolności, ale i moja urodzi nie byle co: „Dla Witolda Świrskiego te prawa będą automatycznie dzieckiem >systemu bez ładu<„. No jeśli wolność pana Machaja może być matką porządku, to i dziecko mojej wolności będzie porządne. Na przykład w anarchii tragedia 11 września byłaby po prostu niemożliwa. Jeżeli nawet w obecnym systemie ludzie potrafili poradzić sobie w jednym z samolotów z porywaczami choć okupili to ceną życia, to w anarchii porywacze nie tylko zginą, ale i pasażerowie cało wylądują. Jest miasteczko w USA, w którym wolno nosić broń na wierzchu, jak w westernie. Wszyscy bandyci i przestępcy omijają je szerokim łukiem, a statystyki przestępczości są niebywale niskie.
To naprawdę działa, w wolności prym wiedzie selekcja pozytywna. Działa to nawet w ten sposób, że ludzie marzący tylko by okraść i oszukać innych zachowują się porządnie. Można to zaobserwować nawet w naszym małym kapitalizmiku. Z czasów komuny zapamiętałem pewną sklepową jako osobę zrzędliwą i gburowatą, teraz pracuje ona w prywatnym sklepie i ma serce na dłoni dla klienta, założę się, że po upaństwowieniu handlu jej zachowanie wróci do poprzedniego stanu.
Jeszcze inny przykład będący zarazem przykładem na poparcie słuszności powszechnego dostępu do broni i tego, że słabi i bezbronni mają szansę się obronić tylko w wolności. Otóż niedawno przeczytałem „Pożegnanie z Marią” Borowskiego. Autor opisuje tam historię śmierci pewnego okrutnego esesmana z obozu w Auschwitz. Esesman ten należał do elitarnego grona Niemców, którzy osobiście pięścią, łopatą czy bronią zabili kilka tysięcy ludzi. Otóż przyszedł transport Żydów do gazu. Byli to polscy Żydzi, którzy wiedzieli co ich czeka, więc oprócz żydowskiego sonderkomando pakującego swoich rodaków do gazu zjawiło się dużo esesmanów między innymi ów okrutnik, który przyszedł sobie wybrać jakąś ładną kobietę do łóżka. Ponieważ transport był bardzo niespokojny, esesman wyciągnął pistolet. Gdy wszyscy się rozebrali, wybrał sobie jedną Żydówkę i złapał ją za rękę. Ona schyliła się i sypnęła mu piaskiem w oczy. Esesmanowi wypadł pistolet, kobieta chwyciła broń i wypaliła kilka razy do esesmana. Na widok tego co się stało WSZYSCY ESESMANI NATYCHMIAST UCIEKLI Z RAMPY!! Esesman został ciężko ranny w brzuch a ostatnie jego słowa były: „Mój Boże, za co? Mój Boże za co muszę tak cierpieć?”. Sytuację opanowali Żydzi z sonderkomanda, którzy byli już bardzo doświadczeni i umiejętnie zapakowali wszystkich „do łaźni”. Oto dlaczego nasza władzuchna tak boi się dać ludziom broń do ręki. A nawiasem mówiąc ciekawe jakby wyglądał Wrzesień 39, gdyby w drugiej RP każdy mógł posiadać broń bez żadnych ograniczeń.
Nie bójmy się więc wolności, tylko ona może uratować najsłabszych, nie ubezpieczenia, nie idealistyczne „promowanie porządku, opierającego się na solidnych nienaruszalnych przez nikogo zasadach”. Nie dajmy się nabrać na górnolotne deklaracje propagandowe, które rzeczywistość prawa stanowionego rozmieni na millerowsko-lepperowską drobnicę.
Prawo stanowione i prawo naturalne.
Mój adwersarz przedstawił dla kontrastu inną wizję świata anarchii. Nie wiem czy istnieje w nim prawo stanowione, ale prawa przyrodzone są „ogólnie przyjęte” i przestrzegane całkowicie np. „niemożliwe jest niewolnictwo”. Nie ma przemocy, przymusu, bo „prawa naturalne działają zawsze i wszędzie”.
Ja podchodzę sceptycznie do prawa stanowionego, aż tak bardzo, że w poprzednim artykule napisałem, że świat bez prawa stanowionego byłby lepszy niż obecny czy ten w nieodległej ZSRE. Pan Machaj poszedł w przeciwnym kierunku tak iż nawet zrobiło mu się szkoda obecnego systemu, który przecież jest tylko karykaturą prawa, jest tylko fasadą za którą kryje się obecna kasta feudalna naszych okupantów. Żeby nie szukać daleko – podobno aby dostać się na aplikację adwokacką trzeba zapłacić 50 tys. albo dać tzw. „dupy”, takie podejrzenie wystarczy aby podstawę systemu, to jest zawody prawnicze, zakwalifikować nie jako elitę kraju, ale jako jego rynsztok. A tu jeszcze gen. Papała tak nieszczęśliwie potknął się o kilka gram ołowiu, że mu się zmarło, świadek w tej sprawie popełnił samobójstwo w więziennej izolatce, bo komisja stwierdziła, że to samobójstwo, choć potrzebowała do tego dwóch sekcji zwłok i ekshumacji, pewien prezes NIKu miał nieszczęśliwy wypadek i tak dalej i tak dalej. I co tu ma się zawalać?
Prawo stanowione w najgorszym razie ma pełnić funkcję trzymania w ryzach całego społeczeństwa. Państwo (czyli rząd) występuje wtedy jako największy buldog w kraju, którego gniewu obawia się każdy, od człowieka uczciwego po zawodowego bandytę. Niestety rząd nie jest największym buldogiem, bo nie raz się zdarza, że bandyta zgłasza się sam na komendę, bo bardziej boi się swoich kolesi niż wysokiego sądu.
Ale tak naprawdę prawo stanowione powinno odzwierciedlać prawa naturalne i służyć temu, by ludzie nie mogli uciec przed odpowiedzialnością za swoje czyny. Jednak tak się dziwnie poskładało, że współcześnie wolność rozumie się w ten lewacki sposób, że nie trzeba ponosić odpowiedzialności za swoje czyny, czyli, że można zjeść ciastko i dalej mieć ciastko, coś jak Dorian Grey. Prawo dostosowuje się do tego, tak więc narkomani mają zagwarantowane darmowe leczenie, rodzice dodatek rodzinny (a w kolejce czeka aborcja) itd. itp. W efekcie społeczeństwo jest obecnie podzielone na trzy kasty. Pierwszą i trzecią odróżnia poziom zarobków. Pierwsza to nasi okupanci ustanawiający prawa, których po faryzejsku nie chcą tknąć nawet palcem, należą tu zarówno politycy jak i wierchuszka mafijna itp.
Trzecia kasta to również ludzie, których prawo nie dotyczy – drobnica bandycka, bezdomni, żebracy. Jako przykład tej kasty podam autentyczne zdarzenie. Pewien człowiek przypominający jako żywo wytatuowanego sąsiada z „Miodowych lat” (tego od „u nas w Rawiczu pod celą”) był sprawcą wypadku samochodowego. Dostał kolegium itd. Nie miał jak zapłacić, bo i tak wydawał wszystko na wódkę, kolejne ponaglenia używał zamiast papieru toaletowego, bo w PRL było z tym krucho. Wreszcie z kolejnym ponagleniem zjawili się milicjanci: „Albo płacisz, albo odsiadka”. Oczywiście wybrał odsiadkę, bo nie miał czym zapłacić. Oto jego słowa po powrocie: „Zajeb… było, spotkałem starych kumpli. A jak gotują w pier…! Lepiej niż moja stara.” Tak więc wrócił do domu wypoczęty, dobrze odżywiony, zadowolony. Wyobraźmy sobie teraz przeciętnego członka kasty drugiej – ojca dwójki dzieci, męża uroczej żony, pracującego w jakiejś firmie. Czy on poszedłby siedzieć? Tak więc jego prawo dotyczy, bo ma za dużo do stracenia (np. żonę, pracę) a za małe plecy by korzystać z przywilejów kasty pierwszej. To dlatego strażnicy miejscy wlepiają mandat babinie co rozłożyła na chodniku pietruszkę, a szerokim łukiem omijają awanturniczych pijaków spod monopolowego (był kiedyś na ten temat artykuł w „Najwyższym Czasie!”).
Zupełnie nie szkoda mi takiego obecnie obowiązującego systemu kastowego. A jeśli chodzi o prawa naturalne … Czy bandzior rezygnujący z napadu, bo zobaczył patrol policji, rezygnuje, bo ruszyło go sumienie? Bo dały o sobie znać zapisane w sercach ludzkich przez Boga prawa? Nie. To obawa przed przymusem i przemocą organów ścigania tak go zmroziła. Jednak ten margines, dla którego prawa naturalne są tylko pustymi słowami i który w życiu kieruje się zasadą Kalego zawsze pozostanie marginesem, zaś w anarchii straci swe obecne przywileje trzeciej kasty.
Witold Świrski
Na zakończenie przykład działania anarchii w praktyce. Fragment pochodzi z częściowo autobiograficznej powieści Marka Twaina „Pod gołym niebem”:
„Kapitan Ned Blakely (jest to nazwisko fikcyjne, gdyż kapitan żyje i może nie życzy sobie rozgłosu) pływał od wielu lat na statkach wychodzących z macierzystego portu San Francisco. Był to wciąż krzepki weteran mórz o gorącym sercu i jastrzębim wzroku; od dziecka pływał po morzach i był żeglarzem od blisko 50 lat; człowiekiem szorstkim, uczciwym, pełnym odwagi i rzeczowej prostoty. Nie cierpiał czczych konwenansów i nazywał je dyrdymałkami. Miał cechującą wszystkich żeglarzy pogardę dla kruczków i wybiegów prawnych i wierzył głęboko, że jedynym celem i zadaniem prawa jest działać na szkodę sprawiedliwości.
Pływał między SF a wyspami Chincha na statku przewożącym guano. Załogę miał doskonałą, ale jego ulubieńcem był mat Murzyn, którego przez długie lata bezgranicznie podziwiał i szanował. Był to pierwszy rejs kapitana na wyspy Chincha, jego sława szła jednak przed nim, sława człowieka, który zaczepiony natychmiast podejmie walkę i nie da się wystrychnąć na dudka – sława dobrze zasłużona. Przybywszy na wyspy kapitan przekonał się, że głównym tematem rozmów są wyczyny niejakiego Billa Noakesa, brutala, mata na jednym ze statków handlowych. Z niewielka przesadą można powiedzieć, że człowiek ów zaprowadził na wyspach rządy terroru. O godzinie 9 wieczorem kapitan Ned przechadzał się w świetle gwiazd po pokładzie. Był sam na statku. W mroku jakaś postać wspięła się na burtę i zbliżyła się do niego. Kapitan Ned zapytał:
– Kto to?
– Jestem Bill Noakes, najważniejszy człowiek na wyspach.
– Czego tu chcesz?
– Słyszałem coś o kapitanie Nedzie Blakely. Jeden z nas jest ważniejszy od drugiego… zanim wrócę na brzeg przekonam się który.
– Nie mogłeś lepiej trafić. Zaraz się przekonasz, jak to jest kiedy ktoś przychodzi na statek bez zaproszenia.

Schwycił Noakesa za kark, postawił go pod głównym masztem, rozkwasił mu gębę i wyrzucił za burtę.
Noakes nie był jednak przekonany. Wrócił nazajutrz wieczorem i z na nowo rozkwaszoną twarzą poleciał za burtę, głową na przód. Tym razem uwierzył.
W tydzień później, gdy Noakes pił z kompanami na lądzie, nadszedł czarny mat kapitana Neda i Noakes próbował wszcząć z nim kłótnię. Murzyn nie dał się sprowokować i odszedł. Noakes udał się za nim, Murzyn zaczął uciekać, Noakes strzelił kładąc go trupem na miejscu. Kilku kapitanów widziało to zajście. Noakes wycofał się potem z dwoma kompanami na statek, do małej kajuty na rufie, i oznajmił, że każdy, kto ośmieli się mu tu przeszkadzać, dostanie kulę w łeb. Nikt nie próbował pochwycić łotrów; nikt nie miał takiego zamiaru, chyba nikt nawet o tym nie pomyślał. Na wyspach nie było sądów, nie było policji, nie było żadnej władzy; wyspy Chincha należały do Peru a Peru było daleko i nie miało tu oficjalnego przedstawicielstwa żadne inne państwo.
Kapitan Ned nie przejmował się jednak takimi sprawami. Nic go one nie obchodziły. Miotała nim wściekłość i żądza wymierzenia sprawiedliwości. O 9 wieczorem naładował obie lufy fuzji, wziął kajdanki i latarnię okrętową, przywołał kwatermistrza i (…) odnaleźli kryjówkę Noakesa, a gdy kwatermistrz pchnął drzwi, ujrzeli w świetle latarni trzech desperados siedzących na podłodze. Kapitan Ned powiedział:
– Jestem Ned Blakely. Mogę w każdej chwili strzelić (…) Noakes załóż sobie kajdanki. Kwatermistrzu umocuj kajdanki, przełóż klucz na zewnątrz. Wy tam słuchajcie, zamknę was a jeżeli będziecie próbowali wyważyć drzwi… no cóż słyszeliście chyba o mnie.
Noakes spędził tę noc na statku Blakely’ego pod silną strażą. Wczesnym rankiem kapitan Ned odwiedził kolejno wszystkich kapitanów w porcie i z zachowaniem morskiego ceremoniału zaprosił ich na pokład statku, na 9, aby mogli być świadkami wieszania Noakesa na rei.
– Jakże to! Przecież ten człowiek nie był sądzony!
– Pewnie, że nie był. Ale Murzyna zabił, co?
– Owszem, zabił. Nie masz pan chyba zamiaru wieszać go bez sądu?
– Bez sądu! A po cóż miałby go sądzić, kiedy wiadomo, że zabił Murzyna?
– Ależ tak, tak, kapitanie, temu nikt nie przeczy, tylko, że…
– No to go powieszę i już. Wszyscy z którymi rozmawiałem mówią kubek w kubek to samo (…) Nie rozumiem takiego głupiego gadania. Sądzić go! Zresztą ja się nie sprzeciwiam… jak trzeba można go osądzić choćby dla samej satysfakcji. Przyjdę i sam dorzucę kilka słów, chętnie wam pomogę. Ale odłóżcie to sądzenie do popołudnia – odłóżcie sądzenie do popołudnia, bo dokąd go nie pogrzebią, będę miał ręce pełne roboty…
– To niemożliwe, kapitanie? Chcesz go powiesić a potem sądzić?
– A czy nie powiedziałem, że go powieszę? W życiu nie widziałem takich ludzi jak wy tutaj. Co za różnica? Prosisz mnie pan, żebym się na coś zgodził, a ja się zgadzam, jeszcze ci mało. Wszystko jedno czy go powieszę przed czy po sądzeniu… I tak wiadomo, jaki będzie wyrok. Zabił Murzyna. Och… muszę już lecieć (…)

Poruszenie w osiedlu było ogromne. Wszyscy kapitanowie przyszli do kapitana Neda prosząc go, żeby nie działał zbyt pochopnie. Obiecywali, że powołają sąd przysięgłych złożony z samych ludzi o nieskazitelnej reputacji; przyrzekli poprowadzić wszystko tak, jak tego wymagała powaga chwili, zbadać sprawę wszechstronnie i obiektywnie osądzić oskarżonego. Zwracali kapitanowi Nedowi uwagę, że jeżeli powiesi oskarżonego na statku będzie to zwykłe morderstwo karalne według prawa amerykańskiego. Przytaczali dziesiątki argumentów. Kapitan powiedział wreszcie:
– Panowie nie jestem uparty i nie jestem głupi. Staram, się zawsze postąpić najlepiej jak mogę. Długo to będzie trwało?
– Pewnie niedługo. Bardzo krótko.
– A jak z tym skończycie, będę go mógł wziąć na brzeg i powiesić?
– Jeżeli sąd uzna go winnym, egzekucja odbędzie się natychmiast.
– Jeżeli sąd uzna go winnym! Na wielkiego Neptuna! Uważacie, że on jest nie winien co?! To już przechodzi wszelkie pojęcie. Przecież wiecie wszyscy, że jest winien.

Po długich perswazjach udało im się przekonać kapitana Neda, że nie mają żadnych sekretnych zamiarów. Wtedy kapitan powiedział:
– No dobrze zróbcie sąd, a ja pójdę tymczasem do niego, przemówię mu trochę do sumienia i przygotuję go na śmierć, na pewno mu się to przyda. Chciałbym mu dać szansę dostania się na tamten świat.
Była to nowa przeszkoda. W końcu zdołali mu jakoś wytłumaczyć, że oskarżony musi być obecny w sądzie. Powiedzieli, że przyślą po niego straż.
– Co to, to nie, panowie! Sam go przyprowadzę… ani myślę go wypuszczać z rąk. Zresztą tak czy siak muszę iść na statek po sznur.
Sąd ustanowił się z zachowaniem należytego ceremoniału, zaprzysiężono 12 ławników, a niebawem zjawił się kapitan Ned; jedną ręką trzymał oskarżonego, w drugiej niósł Biblię i sznur. Usiadł obok swego więźnia i powiedział sądowi, żeby >podniósł kotwicę i rozwinął żagle<. Potem spojrzał na ławę a zobaczywszy dwóch kompanów Noakesa podszedł do nich i powiedział im poufnym tonem:
– Jesteście tu, żeby bruździć wiadomo. Ale radzę wam głosować sprawiedliwie, rozumiecie? Bo inaczej zaraz po tym sądzie będziecie mieli rozprawę na dwie lufy, a wasze resztki pojadą do domu w dwóch koszach.
To ostrzeżenie poskutkowało. Sąd przysięgłych jednogłośnie orzekł: >Winny<.
Kapitan Ned zerwał się z krzesła i powiedział:
– Chodź chłopcze teraz już jesteś mój. Panowie ta rozprawa przynosi wam zaszczyt. Proszę, żebyście teraz poszli ze mną i zobaczyli czy postępuję jak należy. Pójdziemy do kanionu o milę stąd.
Sąd zawiadomił kapitana, że wyznaczono już szeryfa, który wykona egzekucję i…
Kapitan Ned stracił cierpliwość. Jego gniew nie miał granic. Sąd przezornie zrezygnował z szeryfa.
Gdy już cały tłum zebrał się w kanionie, kapitan Ned wszedł na drzewo, przerzucił sznur przez gałąź, a potem zszedł i założył oskarżonemu stryczek na szyję. Następnie zdjął kapelusz i otworzył Biblię. Wybrał na chybił trafił rozdział i odczytał go niskim głosem nabrzmiałym szczerą powagą. Potem rzekł:
– Chłopcze, za chwile przeniesiesz się na tamten świat, gdzie będziesz musiał zdać sprawę ze swego życia. A im krótszą ma człowiek listę grzechów, tym dla niego lepiej. Zrzuć, chłopcze grzechy z sumienia i weź ze sobą na tamten świat dziennik okrętowy, którego się nie powstydzisz. Zabiłeś Murzyna?
Żadnej odpowiedzi. Długie milczenie.
Kapitan odczytał następny rozdział, dla większego wrażenia zawieszając od czasu do czasu głos. Potem wygłosił do skazańca pełną powagi mowę i kończąc spytał ponownie:
– Zabiłeś Murzyna?
Znowu żadnej odpowiedzi tylko błysk wściekłości w oczach. Kapitan odczytał dwa pierwsze rozdziały Genesis; czytał z wielkim przejęciem, a gdy skończył milczał chwilę, potem z wielkim szacunkiem zamknął księgę i rzekł nie bez satysfakcji w głosie:
– No proszę 4 rozdziały. Niewielu ludzi zadałoby sobie tyle trudu, mój chłopcze.
Potem podciągnął skazańca w powietrze i umocował koniec sznura; odczekał pół godziny z zegarkiem w ręku, następnie wydał ciało sądowi. W chwilę później, gdy stał wpatrzony w nieruchomy kształt na ziemi, cień wątpliwości pojawił się na jego twarzy; widocznie sumienie zaczęło mu czynić wyrzuty albo poczuł żal w sercu. Westchnąwszy ciężko powiedział:
– Może by się przyznał, gdybym go tak ze dwa razy przypalił… Ale chciałem jak najlepiej.”