2008.04.14 Z Muktinath ( 3760 m n.p.m.) do Jomsom ( 2720 m n.p.m.)
Dziś w Nepalu dzień wolny od pracy, bo jest to pierwszy dzień nowego 2067 roku. Wyruszamy o 1000 do Jomsom. Początkowo idziemy przez malownicze, budzące się i budzone do życia pola. Piękne widoki i przezielona wieś. A po niej wiatr i kurz, wiatr przeszywający i kurz wszędziewłażący. Mijają nas francuscy maratończycy, to jakiś kolejny etap ich 260 kilometrowego maratonu, dziś w kurzu pokonują 26 kilometrowy odcinek. Jednego złapała sraczka, a żaden z nich nie miał masek. My w pewnym momencie owijamy się szczelnie szalami, czapkami, a oczy chronimy okularami.


Po bojach z wiatrem i kurzem w końcu docieramy do Jomsom. Miasto w porównaniu do Manangu robi pozytywne wrażenie. Ulice wyłożone są kamiennymi płytami i jest pare „instytucji” o europejskim wyglądzie. Znajduję nawet klub bilardowy – pool i snooker. Wszystko jednak zamknięte z powodu nowego roku.
Wieczorem obchodzimy moje urodziny. Dwa dni wcześniej, dlatego by obejść je jeszcze z naszą annapurniańską ekipą. Dostałem wspaniały prezent: dwie czekoladki – survival kit. Właścicielka hotelu, choć z bólem widocznym w jej oczach, pozwala na spożycie piwa kupionego w sklepie, a nie u niej.
2008.04.15 Z Jomsom ( 2720 m n.p.m.) przez Marpha ( 2670 m n.p.m.) do Yak Kharka ( 3680 m n.p.m.)
(A w zasadzie oni wypowiadają to jako Dziomsiom). Ranek zaczynamy od dokładnej toalety i oficjalnego pożegnania z naszą pierwszą ekipą. Trzeba im dać napiwki. Jeśli nie robi się tego często to wcale nie jest to takie łatwe. „Ile dać?” i „Jak dać?” to są dopiero pytania. Ponoć w Nepalu reguły są proste: potrer zarabia 10 USD dziennie, a guide 17, napiwek zaś nie powinien być niższy niż 10%. Coś tam policzyliśmy no i kwoty nam wyszły. A teraz jak dać? Idywidualnie czy wszystkim na raz, ale jak na raz to jak zrobić by nie zobaczyli kto ile dostał. Po chwili wpadliśmy na oczywiste rozwiązanie damy w kopertach. A ponieważ ich nie mamy to szybko robimy ruloniki. Zapraszamy całą trójkę, bardzo im dziękujemy i wygłaszamy króciutkie przemówienia. Nie był bym sobą gdybym nie doradził: Pamiętajcie dzieci uczyć matematyki, języków obcych i sportu, a ty (oczywiście jest to uprzejme angielskie „you”, a nie „ty”) Ming Ma więcej się uśmiechaj. Wszyscy jesteśmy zadowoleni.
Czuję się wspaniale ale uważam, że tu powinniśmy zrobić dzień odpoczynku. Niestety prujemy dalej, jeszcze dziś mamy być na wysokości 3600 lub 3900 m n.p.m. Do Marphy dojeżdżamy autobusem, który podjechał pod sam hotel, nasze wory wrzucono na bagażnik dachowy i dalej w pylną drogę.
Marpha to kolejne ładne miasteczko. Ulice wyłożone kamiennymi płytami, pod którymi płynie potok. Żegnamy się z naszymi pierwszymi przewodnikami i przejmuje nas kolejna ekipa. Kończymy banalny tak zwany tea room trekking, by rozpocząć prawdziwy trekking z samodzielną karawaną.
Karmią nas dal batem i pokrojonymi warzywami. Obawiamy się ameby ale ponieważ są dobrze obrane to je zjadamy żądni witamin. Na deser dostajemy jabłko. Krzątają się ostro, jak na razie nie ma więc czasu na uśmiechy i wzajemne uprzejmości.
Przez drzwi dostrzegam starszego elegancko ubranego Nepalczyka, który patrzy w naszą stronę. Uśmiecham się do niego i skłaniam głowę. Po chwili wchodzi do nas i zaczy6na rozmowę. Brał udział w wielu wyprawach, w tym w kilku polskich. Miło wspomina Kukuczkę, pokazuje księgi wypraw.
Ruszamy karawaną, podejście jest od razu bardzo strome, a nawet malowniczo bardzo strome. Poznajemy naszą ekipę: przewodników – Sierre i Nima (Słoneczko), kucharza Bibi’ego i głównego bossa – Gelu. Do góry posuwamy się dość szybko. O szesnastej z groszem docieramy do Jakh Kharka, co po nepalsku znaczy jacze pastwisko. przewodnicy rozstawiają dla nas namioty. Betkiery lądują w czerwonym, a my w żółtym. Potem staje duży niebieski hangar, najpierw będzie naszą stołówką potem ich sypialnią. Zapraszają na tea time. Dwa czajniki, jeden z wrzątkiem drugi z mlekiem, pudełko herbaty, słoik kawy i puszka super czekolady, a do tego parę kruchych ciastek. Jesteśmy potwornie głodni, łapczywie pijemy i w mgnieniu oka pochłaniamy ciastka, po czym następuje długa, chyba godzinna, przerwa.
Pierwsze danie to zupa pomidorowa z czymś w rodzaju macy. Pierwsze drugie danie to makaron z sosem pomidorowym i sałatka z kalafiora. Drugie drugie to pizza! Ciekawe jak ją zrobili w tych warunkach? Jesteśmy obżarci do granic niemożliwości, a tu jeszcze deser w postaci gotowanych gruszek z puszki. Żyć nie umierać!
Do naszej „świetlicy” wchodzi Gelu (szef) i zaczynamy rozmawiać na temat trasy. Wychodzi, że coś jest nie tak. Gelu chce ją skrócić, ale my wyciągamy papier z agencji, na którym dzień po dniu rozpisana jest nasza trasa. To daje mu do myślenia. Chyba zdaje sobie sprawę, że jego pomysł nie przejdzie.
Idziemy spać.
2008.04.16 Z Yak Kharka ( 3680 m n.p.m.) do Kibel ( 4876 m n.p.m.)
Spałem świetnie, od 2000 do 500. Śpiwory na zewnątrz są całe mokre. O 530 wychodzę na spacer. Choć jest poniżej zera wolę pochodzić niż leżeć. Gdy wychodziłem z namiotu gapiło się na nas całe stado jaków. Niebo bezchmurne.
51 lat temu się urodziłem, a teraz siedząc na kamieniu i coraz bardziej ocieplany promieniami wschodzącego słońca patrzę jak z każdą minutą zmienia się Annapurna. Początkowo widać ją wyraźnie, lecz stopniowo mgiełka okrywa ją coraz szczelniejszą woalką. Jeśli ktoś zapytałby się jak wygląda raj to według mnie właśnie tak: wysiłek i piękno wczorajszego podejścia, miłe zaskoczenie kolacją, mocny sen i budzące się góry, a ty, siedząc sobie na ciepłym kamieniu wystającym z morza soczyście zielonej trawy, kontemplujesz i wiesz, że za chwilę czeka cię kolejny długi wysiłek. Ale wracjając na ziemię to ten raj tu, na wysokości 3680 m n.p.m. kosztuje, bo trzeba za niego zapłacić. Choć może oślarz ma go za darmo, przy czym wcale nie wiadomo czy dla niego jest to raj czy cholerna robota.
Dzisiejszy plan ambitnie zakłada wejście na 5000 metrów. Ruszamy, podejście w stosunku do wczorajszego jest nieciekawe: nudne i bezbarwne. Wzmaga się wiatr i nadciągają gęste mgły. Bez przewodnika zapewne byśmy się pogubili. Idziemy, idziemy, idziemy, by w końcu dotrzeć do pierwszych śniegów, gdzie Gelu odprawia oślarza z osłami. Idziemy jeszcze kawałek po śniegu i zapada decyzja o założeniu obozu. W gwarze taterników to kibel, bo rozkładamy się w nieplanowanym miejscu. Wokół pola mokrego śniegu, a spać mamy na wilgotnym czarnym szutrze. Nie przeżyjemy – myślę – jutro będziemy cali mokrzy. Dostajemy kolację w namiocie bazowym i pełni obaw kładziemy się spać.
Przy okazji stwierdzam, że buty mam wilgotne i dociera do mnie myśl pełna obaw, że jutro czeka nas marsz po śniegu. O zabraniu pasty do butów oczywiście nie pomyślałem.
2008.04.17 Z Kibel ( 4876 m n.p.m.) do Elevation Camp ( 5100 m n.p.m.)
Noc wcale nie była taka zła. Rano piękna pogoda. Śpiwory i namioty zdążają wyschnąć. Zbyszek – gadżeciaż nad gadżeciaże, który ma ze sobą wszystko co potrzeba i jeszcze dwa razy tyle – ratuje mnie super pastą do butów. „Ale będziesz musiał dobrze natrzeć nią buty” ostrzega. Jasne nie ma problemu. Siedzę i wcieram szmatką zaawansowany technologicznie tłuszcz, który ma ochronić moje stopy.
Dziś idziemy krótko: „Cały czas po płaskim i tak ze dwie trzy godziny” twierdzi Gelu. Po płaskim, dwie trzy godziny toż to spacer. Zupełnie nie myślimy by wziąć coś do picia. Wkrótce okazuje się, że to był błąd. Po nepalsku „po płaskim” znaczy 400 metrów do góry i 300 w dół. Idziemy w pełnym słońcu po mokrym śniegu, który od czasu do czasu zaczyna płatać niemiłe i wyczerpujące nasze siły psikusy. Co pewien czas załamuje się bowiem pod ciężarem idącego, w najlepszym przypadku wpada się do półuda, gorzej jak po pas. Głównie zapadają się nasi objuczeni tragarze, ale i nam się to zdarza.
Po raz drugi spotykam Aleksandra, tego znad Tilicho i znów gadamy. Tym razem więcej o jego górskich wyprawach i logistyce jaką stosuje. Idzie się jako tako i w końcu, po z górą sześciu, a nie jak było zapowiadane trzech godzinach, docieramy do celu – Elevation Camp. Wieje niesamowity wiatr.
Po chwili namioty już stoją, natomiast zauważam u siebie dziwne objawy: a to robię coś nieracjonalnie – chcę wejść do namiotu, lecz nie wiadomo dlaczego do niego nie wchodzę, pobolewa mnie głowa i od czasu do czasu mam nudności. Choroba wysokościowa. Okazuje się, że Danusię i Zbyszka też to dopadło. Bierzemy proszki, bardzo dużo pijemy. Jutro mamy uderzyć na sześciotysięczny Dhampus Peak, cel główny naszej wyprawy.
Wieczorem wiatr się wzmaga, nasz hangar nadyma się jak balon jakby chciał odlecieć. Gelu mówi, że będzie trudno, że pojutrze wracamy do Marpha. Żegnamy się z nim, umawiając się jednak na czwartą rano na wyjście. Zasypiamy słysząc jak na zewnątrz wietrzysko jeszcze bardziej się wzmaga.
2008.04.18 Z Elevation Camp ( 5100 m n.p.m.) na Dhampus Peak (6035 m n.p.m.) do Elevation Camp ( 5100 m n.p.m.)
Jest jeszcze ciemno ale wiatru nie ma i niebo czyste. Czujemy się znakomicie, po wczorajszych objawach ani śladu. Realizujemy nasz plan – uderzamy na Dhampus Peak. Po godzinie Gelu zaczyna marudzić, że pod szczytem będzie trudny skalny próg iże prawdopodobnie trzeba będzie zawrócić. To dlaczego nie wchodzimy drogą klasyczną? Bo tam jest szczelina nie do pokonania – twierdzi. Cholera by go wzięła, kręciu już od dwóch dni. Wiatru nie ma, po woli wstaje słońce. Idziemy wolno, ale równo i bez przystanków. Sylwia choć mocno zostaje w tyle też konsekwentnie porusza się do góry. Podchodzimy pod próg.
Very dangerous… musimy zawrócić. 5800 to i tak mój rekord życiowy, a poza tym jak tu zawrócimy to nie będziemy płacić po 175 US$ od łebka za pozwolenie na wejście. Dochodzi Zbyszek, gdy dowiaduje się, że Gelu proponuje wrócić podchodzi pod próg odkłada kijki, zdejmuje plecak i zaczyna się po woli wspinać. Wariat myślę, ale on bardzo wolno po taternicku pokonuje próg. Gelu wyjmuje linę, każe się asekurować i dochodzi do niego. „Jestem przewodnikiem i to ja powinienem prowadzić” mówi, „Jeślibyś poprowadził to ja chętnie bym za tobą poszedł” odpowiada Zbyszek. Asekurowani od góry dochodzimy do nich. Danusia z plecakiem Zbyszka, a ja z kijkami.
Dalej zostaje już łatwy teren najeżony co prawda penitentami – igłami ze zmrożonego śniegu, ale bez niebezpieczeństw. O 1000 jesteśmy na szczycie. Odczyt z GPS potwierdza, że jesteśmy powyżej 6000 m n.p.m. Cieszymy się bardzo, bądź co bądź pobiliśmy nasze rekordy wysokości. Kilka zdjęć i zaczynamy schodzić. Dobrze już znany próg pokonujemy dość szybko. Kilkaset metrów przed bazą nasi przewodnicy czekają z czajnikiem ciągle jeszcze ciepłego picia. Miło.
Docieramy do bazy, zaczyna wiać. Po obiedzie dołącza śnieżyca i Gelu ze swoją mantrą, że dalej nie idziemy, bo jutro wracamy do Marpha. Przypominamy mu harmonogramie z agencji, a on z kolei ripostuje, że jeden z kuchcików ma chorobę wysokościową. Odnoszę wrażenie, że to raczej Gelu ma do czynienia z buntem załogi. Śnieg zasypuje przedsionki, a my ubrani w pstrokate czapki z wełny jaka, rękawiczki, kamizelki puchowe i zanurzeni w ciepłe śpiwory po woli zasypiamy, godząc się w podświadomości z tym, że trzeba będzie wrócić. Jest sukces, to może „wycof” nie będzie taki przykry.
2008.04.19 Z Elevation Camp ( 5100 m n.p.m.) do Hidden Valley (5180 m n.p.m.)
W namiocie poniżej zera. Skąd to wiem? Po prostu buty z wibramem, które leżały tuż obok mojego śpiwora podbite są wczorajszym śniegiem i to wcale nie jakimś wilgotnym, lecz twardo zmrożonym. Odgarniam śnieg z przedsionka i wystawiam głowę na zewnątrz – niebo bezchmurne.
Gelu decyduje: idziemy dalej! My nie kryjemy naszego zadowolenia jeszcze nie wiemy, że ten dzień będzie najcięższym dniem naszego trekkingu. Od pewnego bowiem momentu zaczynamy poruszać się po załamującym się pod nami śniegu. Jest to wyczerpujące, a i taktyka naszych przewodników jest do d. Zamiast iść gęsiego i co chwila zmieniać tego co toruje idą rozproszeni i każdy gdzieś tam wpada w zdradzieckie śniegi. Świeci słońce i topi śnieg, co powoduje, że stajemy się mokrzy, z drugiej zaś strony silny wiatr wychładza. W pewnym momencie dochodzi do nas kilku porterów z innej karawany. Wszyscy to młode chłopaki. Wyposażeni pożal się Boże: jeden w trampkach, drugi bez rękawiczek. Widać, że walczą, by się nie poodmrażać. Rozdajemy im co mamy. Sylwia temu bez rękawiczek daje swoje puchowe. Zrobiła to odruchowo nie zastanawiając się nawet nad tym czy on je odda. My z kolei daliśmy naszym dwóm łapawice, a temu w trampkach dwie pary suchych skarpetek.
Ze względu na trudne warunki śniegowe zakładamy obóz w Hidden Valley pod French Pass. Wyruszymy jutro z samego rana, śnieg będzie twardy i jest nadzieja, że nie będzie się załamywał. Wysokość 5150 m n.p.m., nieopodal obozu rwący potok. To nasza czwarta noc spędzona powyżej 5000 metrów.
2008.04.20 Z Hidden Valley (5180 m n.p.m.) przez French Pass (5360 m n.p.m.) przez Dhaulagiri BC (4740 m n.p.m.) do French BC (3870 m n.p.m.)
Wychodzimy bardzo wcześnie. Obudziliśmy się chyba około 500. Zwijamy się w rekordowym tempie. Wokół mgła, ale nasz cel, czyli Przełęcz Francuską widać. Śnieg zmrożony, wpadki rzadkie, w pewnym momencie zaczyna zacinać drobnym śniegiem. W końcu wchodzimy na przełęcz. Nasi Szerpowie (błąd bo są też wśród nich Tamanowie, Manga i Rai) zgromadzeni wokół ułożonej z kamieni ponad metrowej piramidy. Cieszą się. W końcu do tego momentu będziemy już tylko schodzić. Piramida to symboliczny grób polskiego himalaisty – Piotra Morawskiego. Próbuję zapalić lampkę, ale na tej wysokości nie chce się palić, gaśnie za każdym razem po nałożeniu wieczka.
Wokół mgły, widać fragmenty drogi zejściowej i żadnej góry. Trudno trzeba iść w dół, może się pogoda poprawi. I stopniowo tak się dzieje. Po około dwóch godzinach widzimy wszystko w pełnym słońcu. Ten dzień będzie dniem najpiękniejszych widoków, przyjemnych wrażeń i niecodziennych emocji. Wszystko zacznie się od wspaniałej długiej rampy podciętej z lewej strony, potem będą lodowce, Daulaghiri, Daulaghiri Base Camp, grzybki, potokoprysznic… ale to jeszcze za chwilę.
Na rampie Zbyszek gubi połowę supergadżetu – jedną z pary ekstremalnych rękawic. Poszukiwania na nic się zdają zapewne spadła w otchłań po lewej. Stopniowo wchodzimy w coraz głębiej wciętą dolinę. Lodowym zboczom Daulaghiri przyglądamy się do woli. Wokół piękno przyrody – „parada”, jak mówią Słowacy. W końcu dochodzimy do base campu. Pierwsza grupa fioletowych namiotów to trekking niemiecko-szwajcarski, druga grupa to wyprawa irańska. Pozdrawiamy ich, co daje początek dłuższej konwersacji. My im życzymy zdobycia szczytu i bezpiecznego wejścia, oni częstują nas swoimi słodyczami. Rozmawiamy, jeden z nich mówi kilka słów po polsku – atmosfera przesympatyczna. Robimy sobie zdjęcie i idziemy dalej. Trzecia grupa namiotów to obóz chiński („chiński” należy przeczytać w tonie wojskowym, jak rozkaz). Zaczynam rozmowę z młodym Francuzem, który idzie sam – zaprawdę jest to godne podziwu. A po chwili dochodzi do nas dyrektor (generał?) wyprawy chińskiej. Parę zdań i idziemy dalej.
Teren jest przekomiczny, schodzimy bowiem lodowcem pokrytym gruzem skalnym i porośniętym prześmiesznymi kamienno-lodowymi grzybami. Co chwila przychodzi nam przekraczać rącze strumyki krystalicznie czystej wody, pędzącej do najbliższej dziury w lodzie. Po godzinie marszu po lewej stronie wyłania się przepiękny wiszący lodowiec, spod którego tryskają wspaniałe wodospady. Niżej wielkie obozowisko, na którym zatrzymują się zachodni trekkerzy i wycieczki szkolne nepalskich uczniów. Dolina wcina się bardzo głęboko, po lewej stronie pionowe skalne ściany takie po tysiąc metrów. Tak jakby ktoś cztery lub pięć zachodnich ścian Łomnicy postawił jedna na drugiej. Teren robi się trudny. W pewnym momencie musimy przekroczyć rwący potok. Gdy go widzę od razu przypominam sobie wykłady z historii taternictwa: czołowy polski wspinacz Stanisław Motyka utonął w potoku. Wtedy informacja ta wzbudziła ogólną wesołość, teraz jest złowrogą przestrogą. Ten potok to taki, który może zabić. Nasi przewodnicy długo szukają dogodnego miejsca, wrzucają głaz i w końcu udaje się wszystkim przejść. Najofiarniej pracują przewodnicy i kucharz. Gelu, kuchcicy i tragarze czekają. Taki widać mają podział obowiązków.
Dojść mieliśmy do Italian Base Camp ale jest tak późno, że decydujemy się na nocleg o wiele wcześniej, przy potoku, który spada z tak pionowej i tak wysokiej ściany, że na dół woda nie dolatuje nawet w postaci kropel lecz mglistego dżdżu. Rozstawiamy się obok namiotu dwóch, an oko trzydziestoletnich Austriaków, których wspomaga trzynastoosobowa karawana. Jak nisko upadli europejscy sahibowie. Taki Livingstone to by się załamał widząc tych dwóch europejskich gamoni, którymi w dobie śmigłowców musi opiekować się taka wielka grupa. A przecież to tylko turyści.
Okazuje się, że kilka minut od tego miejsca jest „sklep” (zadymiona kurna chata), w którym można kupić wino ryżowe. Idę do niego z Gelu i po chwili wracamy z czajnikiem wina. Czajnik niesie on, bo ścieżka jest wyjątkowo wąska i trawersuje wyjątkowo strome trawiaste zbocze. Wino całkiem nam smakuje, ale gdy kupiliśmy je następnego dnia stwierdziliśmy, że to jednak nie jest to co stare lisy lubią najbardziej.
To był najpiękniejszy dzień całej naszej wyprawy, a i sympatyczna rozmowa z Irańczykami zostaje mi na długo w pamięci. Dziś rano byliśmy na zimowej przełęczy, juto w południe mamy dojść do tropikalnej dżungli pełnej bambusów i rododendronów.
2008.04.21 Z French BC (3870 m n.p.m.) przez Italian BC (3660 m n.p.m.) do Dobang (2520 m n.p.m.)
Noc superwilgotna. Wstajemy o 600, wyjście zaplanowane jest na 800, mamy więc sporo czasu dla siebie. Danusia myje głowę, a ja się golę – świetne są te golarki bateryjne! Moja po jednym załadowaniu goli aż siedem razy.
Nasze nepalskie wsparcie też wstało wcześniej i są gotowi do wyjścia już o 730, wychodzimy jednak zgodnie z planem: o 800. Kręta i początkowo bardzo wąska (na szerokość stopy) ścieżka zamienia się w łańcuszek stóp na coraz bardziej stromym stoku, a podłoże z trawiastego w szutrowe. Zaczynamy sobie zdawać sprawę, że jedno poślizgniecie może skończyć się fatalnym w skutkach 100 metrowym ześlizgnięciem. Czymś takim co dziennikarze ujmują „runął w przepaść”. Przerażające. Dobrze, że mamy kijki.
W końcu z ulgą wchodzimy na turystyczną ścieżkę płaskiego lodowca. Gelu pokazuje, że za chwilę czeka nas podejście moreną boczną – ścieżka wygląda na jeszcze stromszą. Brrr. Ubezpieczają nas jednak nasi przewodnicy, a na najbardziej stromym odcinku wisi lina poręczowa. Zziajani wchodzimy na trawiastą płaśń – idylla, a zaraz potem nepalska kurna chata czyli bar i coca-cola. Pokonaliśmy najniebezpieczniejszy odcinek na całym trekingu. Gelu namawia nas byśmy kupili sobie coś do picia, lecz my tłumaczymy, że do Nepalu przyjechaliśmy po dzikość natury, a nie lemoniadę.
Chwila odpoczynku i ruszamy dalej. Już po 500 metrach wchodzimy w dla nas egzotyczną dżunglę. Bambusy, rododendrony i niespotykane u nas drzewa iglaste, na dodatek żadnych dokuczających owadów – cudo! Jenak po dwóch godzinach zaczynamy mieć tego dość. O 1200 zatrzymujemy się na hot lunch obok kurnej chaty, w której rozłożyła się nasza ekipa. Zaczyna lekko kropić deszcz, który po pięciu minutach zamienia się w ulewę i gradobicie kulkami wielkości groszku. To pierwszy poważny deszcz w trakcie całej wyprawy i jak później się okaże ostatni. Szybko chowamy się do przeludnionej chaty, a w niej full egzotyka. Klepisko wyłożone sianem, przy wejściu ognisko, a dach zabezpieczony dziurawymi i źle rozmieszczonymi dakronowymi płachtami przecieka jak durszlak od samego początku. Powietrze pełne gryzącego dymu – odjazd!
Przy ognisku, na którym pieczemy dla wszystkich nasze kabanosy leżą szczypce zrobione z kawałka bambusa – super proste, super zmyślne. Czekamy tak w kucki jeszcze kilkanaście minut, a gdy deszcz ustaje wyruszamy. Dalej przez 5 godzin przedzieramy się wąską, śliską i dość monotonną ścieżką w zarośniętej dżungli, by w końcu o 1800 dojść do Dobang. Tu spotykamy dużą grupę Francuzów, od których dowiadujemy się o wybuchu wulkanu na Islandii i spowodowanym przez to paraliżu lotów w Europie. Cholera, człowiek wyjechał na dwa tygodnie, a już tyle się narobiło. Na razie nie zastanawiamy się jak wrócimy do domu.
Dobang to takie dość spore pole namiotowe położone w dżungli. Biega po nim mała 4-5 lat dziewczynka z długimi poplątanymi kudłami. W pewnym momencie zauważam, że matka ją iska.
2008.04.22 Z Dobang (2520 m n.p.m. do Boghara (2080 m n.p.m.)
Noc była wilgotna. Ciepło, a my śpiąc w puchowych śpiworach, cali się lepimy. Rano, gdy zapisywałem w zeszycie wspomnienia udziabała mnie pijawka. Wszystkie przewodniki piszą, że pijawki są ale podkreślają, że tylko jesienią, a teraz w kwietniu nie powinno ich być. Jak widać ta moja nie przejmowała się przewodnikami. Ukłucie było mniej bolesne od ukłucia komara. Zdejmujemy ją papierem toaletowym, z ranki jeszcze przez kilka godzin sączyć się będzie krew.
Mieliśmy wyjść o 730 ale wyruszyliśmy godzinę później. Tym razem nie wynikało to z naszej opieszałości, lecz było spowodowane tym, że nasi Nepalczycy… zaspali. Pewno wieczorem nażłopali się za dużo lokalnego wina.
Szliśmy dżunglą już w pełni zasługującą na miano tropikalna. Pot lał się z nas ciurkiem. W pewnym momencie wyprzedziła nas szkolna wycieczka nepalskich nastolatków. Oglądali bazę pod Daulaghiri, tak jak nasze dzieciaki oglądają Morskie Oko, tylko, że tam to kilka dni na piechotę z całym swoim bagażem na plecach. Czy znalazłby się jakiś polski nastolatek chętny na taka wycieczkę? Dzieciaki jak to dzieciaki wesołe, pokrzykujące i dowcipkujące. Po stromej ścieżce, po której my szliśmy w górskich butach z wibramem oni popylają głównie w klapkach, takich najtańszych z plastiku.
Zbyszek w swoich wypasionych butach stanął dokładnie na tym samym kamieniu co jakieś dziecko przed nim i się poślizgnął. Był pełen podziwu jak oni to robią, że ich klapki za 5 zł nie ślizgają się, a jego buty za 600 zł odrywają się od podłoża. Danusia uważa, że to zależy od techniki stawiania nogi – od razu całym sródstopiem. No cóż nikt ich nie wozi w wózeczkach, a po górach latają od małego. Uczą się chodzić od razu po stromym.
O 1100 przepiękna leśna polanka z bawołami i przezielonymi paprociami rosnącymi w pełnym słońcu. Ale tu nie chcemy się zatrzymywać, za dużo bawolich placków i za wcześnie. Stajemy godzinę później w… potoku. Rozbieramy się, myjemy, pierzemy koszulki, a Zbyszek siada nawet w jakimś zagłębieniu jak w wannie. Jak mówią Słowacy „Parada”! Na lunch dostajemy po 1,5 dużego warzywnego pieroga – jest pyszny. A ja robię tabelkę naszej ekipy:

Nazwisko Funkcja Wiek
GELU SHERPA szef 35
NIMA SHERPA przewodnik 22
SIERE SHERPA przewodnik 23
BAKHTA MANGA kucharz 24
KARMA SHERPA kuchcik 23
DAWA SHERPA kuchcik 28
KAZI TAMAN kuchcik
PARAKAS TAMAN tragarz 18
TIKA RAI tragarz 18

Od tej pory pomimo upału idę w rękawiczkach, bo słońce mocno mi poparzyło grzbiety obu dłoni.
Odświeżeni i wypoczęci ruszamy w dół, lecz po godzinie odbijamy mocno do góry. Gelu tłumaczy, że stara ścieżka biegła wzdłuż potoku ale była na tyle niebezpieczna, że postanowiono w pionowym skalnym zboczu wykuć nową. Początkowo jesteśmy wkurzeni i zmęczeni tym długim ostrym marszem do góry, jednak po godzinie stwierdzamy, że było warto. U naszych stóp rozpościera się zapierający dech w piersi widok – przecudna dolina uprawna ze swymi schodkowymi poletkami poprzetykanymi ślicznymi piętrowymi domkami. Czegoś takiego w górach jeszcze nie widziałem.
Schodzimy w dół, by za chwilę znów podchodzić, tym razem w miałkim kurzu po kostki. Kurz ten przypomina coś w rodzaju skalnej mąki. Z góry zbiega karawana osiołków, ja przez swoją głupotę mało nie wpadłam jednemu pod kopyta. Krótki postój w górskiej chacie. Przesympatyczny i przebrudny chłopaczek, maszyna do robienia mąki z ryżu – coś w rodzaju nożnego cepa, malutkie kilkudniowe kurczaczki i ul w ścianie domu. Gelu stawia nam colę.
Mocno zmęczeni dochodzimy do campingu w Jogobani o zmierzchu. Jest tu rura z cieknącą strużką wody. Ten „prysznic”, piwo i pepsi stawiają nas na nogi. Kupujemy też dziewięć dodatkowych butelek i każdy kto dochodzi dostaje jedną na wzmocnienie sił. Widać, że sprawia im to radość, mieli na prawdę wyczerpujący dzień. Porterzy dochodzą godzinkę po nas i nasze namioty zostają rozstawione jako pierwsze. Kuchcikowie docierają mocno po zmroku. Jogobani (Dziugabani) to wioska nieskażona cywilizacją. Ładny domek z klepiskiem, oświetlany jest lampą lub mówiąc właściwiej świeczką naftową. Stara Nepalka sprzedaje piwo po 300 (12 zł) i pepsi po 100 (4 zł.) rupii nepalskich. Jemy wyjątkowo późno. Tym razem Bibi wyczarował ziemniaki puree. Walę się spać, choć Danusia zaprasza mnie byśmy poszli oglądać księżyc. Zasypiam pomimo hałasów kłótni dochodzących z zewnątrz. „Posprzeczali się o pieniądze z właścicielem pola” – pomyślałem – „choć dziwne, bo jesteśmy w Nepalu już 20 dni i nigdy nie widzieliśmy by się kłócili.” Zasypiam. Temperatura na zewnątrz 25oC.
2008.04.23 Z Boghara (2080 m n.p.m.) do Tshara (1250 m n.p.m.)
Rano śnił mi się horror: byłem w Paryżu… bez komputera 🙂
Wstaję o 520, jest jakieś 14-15oC. Moskitiera otwarta, mieliśmy szczęście, że nie naleciało nam jakiegoś owadziego paskudztwa. Siadam sobie na kamieniu na skraju urwiska i piszę. W dole kotłuje się już to nie potok, a jeszcze nie rzeka. Spieniona, niebezpieczna woda bezustannie polerująca wielkie leżące na jej drodze pasiaste głazy.
Wczoraj gdy zasypiałem słyszałem intensywne głosy, które wziąłem za kłótnię. Dziś okazało się, że nie była to kłótnia, lecz walka ze żmiją. Nasi ją utłukli. Ponoć dwie żmije walczyły ze sobą trzy metry od naszych namiotów, zauważył to Bibi zawołał resztę i czekanami rozwalili jedną, drugiej udało się uciec w kamienie. Dobrze, że żadna z nich zamiast się kłócić z drugą nie pomyślała by ogrzać się w naszych śpiworach – „drzwi” miały otwarte.
Idziemy przez bajkowe pola. Dominują kolory jasnozielone, takie jak najbardziej lubię. Lunch w chłopskiej zagrodzie. Jest potworny upał ale dowiadujemy się, że będziemy szli jeszcze tylko godzinę. Tak też i było. Patelnia niesamowita, teren odkryty, mój gwizdko-termometr pokazuje 50oC. O 1300 dochodzimy do wioski Tsara 1250 m n.p.m.
Na słońcu nie da się wysiedzieć, idziemy zalec w cieniu na kamieniach potoku. Za nami podążają chyba wszystkie dzieci z wioski. Sądząc po uzębieniu (wypadają mleczaki) sporo z nich to sześciolatki. Choć to krępujące i niezręczne pozwalamy im na przyglądanie się nam.
Po trzygodzinnym schładzaniu organizmu schodzimy do wioski leżącej 30 metrów niżej by zaopatrzyć się w piwo na moją imprezę imieninową. Robię rupture du stock – wykupuję całe piwo ze sklepu i wszystkie soki, raptem 5 butelek i 12 kartoników. Nasi Nepalczycy mają to do wieczora schłodzić. My natomiast idziemy na wysoki brzeg rzeki i tam w naszym polskim gronie świętujemy moje imieniny, rozpijając izostar i stu mililitrową buteleczkę wyrafinowanego trunku, który dostałem w prezencie od Sylwii i Zbyszka. Wszystko zagryzamy paczką kabanosów. Wokół bawią się Nepalątka, a każde z nich bez problemu pokonuje tam i z powrotem pięciometrowy, dość gładki pień drzewa. „Każdy z naszych by wymiękł” – mówi Zbyszek, mając oczywiście na myśli dzieci polskie. W istocie tutejsze są niezwykle sprawne fizycznie.
Po kilkunastu minutach maluchy schodzą na pole poniżej i zaczynają bawić się w berka, a dwie trzyletnie dziewczynki tarzać się w górach zeschniętego gnoju, rozrzucając go przy okazji po całym obszarze. Zauważam, że Szwajcar do tego celu ma specjalne maszyny, a po pracy leci do superczystego szpitala, by się zaszczepić, a tutejsi robią to wszystko za darmo. Wybuchamy śmiechem.
Wieczorem Bibi wyczarował na patelni tort z polewą czekoladową. Rozmawiamy, zajadając się tym tortem i ostatnim, który nam pozostał torcikiem wedlowskim, popijając ciepłe piwo. Z tym piwem to było tak: Gelu wziął chłodzenie na siebie. „Wiem, że musi być chłodne, zajmę się tym i… po nepalsku wsadził piwa do miski z wodą pobraną ze strumienia. Woda oczywiście szybko się nagrzała do temperatury otoczenia, no i zamiast zimnego piliśmy ciepłe. Nasza wina, bo zamiast zaufać trzeba było samemu schłodzić je w potoku. Gdy rozlewałem pierwszą butelkę syknąłem do Zbyszka, który jeszcze nie miał pojęcia, że dostanie to czego najbardziej nie lubi – „Tylko nic nie mów!”.
2008.04.24 Z Tshara (1250 m n.p.m.) do Darbang (1180 m n.p.m.)
Marsz ma być krótki, zaledwie 6 godzin. W praktyce już po czterech dochodzimy do Darabang. W zasadzie cały dzień mało ciekawy, jeśli nie liczyć orzeźwiającej kąpieli w potoku. Zbliżamy się do cywilizacji. Sklepy staja się coraz większe i coraz lepiej zaopatrzone. Samo Darbang paskudne. Mamy spać w kącie publicznego placu nieopodal wielkiego drzewa. Przed nami wejście do miasta, po lewej fabryka kruszywa – kilka kobiet siedzi w kucki i rozbija kamienie młotkami (jest sobota, w Nepalu dzień wolny od pracy), z prawej strony postój busów i osiołków, za nami obsrany i zaśmiecony skrawek terenu urywający się stromym zejściem do rwącej rzeki.
Kupujemy cztery piwa i mała buteleczkę tutejszego ginu i idziemy zalec w potoku. Wkrótce nabieramy nieziemskich humorków. Na zboczu nieopodal koparka wydziera pionowym skałom kolejne centymetry nowej drogi, hałasując i kurząc przy tym niemiłosiernie.
Pożegnalna kolacja to grillowany kurczak i zupa pomidorowa po polsku – ryżem, a na koniec tort. Rozdajemy napiwki, tym razem zapakowane w ruloniki przewiązane sznurkiem. Tak jest prościej i eleganciej.
2008.04.25 Z Darbang (1180 m n.p.m.) przez Beni (830 m n.p.m.) do Pokhara (850 m n.p.m.)
Rano pobudka przed piątą, tak wcześnie, żeby się gdzieś w miarę niezauważonym załatwić. Coś sobie piszę, chłopaki już się krzątają. W pewnym momencie na plac wjeżdża rozklekotany autobusik i jedzie prosto na nasze namioty, gwałtownie zakręca i staje w tumanach kurzu. Wyskakuje Gelu i mówi „Budź swoich, jedziemy, zjemy po drodze.”.
Wyjeżdżamy po 20 minutach. Co pewien czas ktoś wsiada, ktoś wysiada. A to ojciec z dzieckiem, a to młoda nowocześnie ubrana para, a to starszy Nepalczyk z protezą prawej nogi. Po dwóch godzinach dojeżdżamy do Beni, brudno. Pijemy herbatę, a chłopaki przepakowują bagaże z góry autobusu na górę wypasionego busika – klimatyzowanej toyoty. Kupuję sobie to o czym zawsze marzyłem – kapelusz (12 zł), niska cena i gadanie sprzedawcy powodują, że nie zauważam, iż jest trochę za duży.
Wsiadamy, bus jak na tutejsze warunki super luksus. Wkrótce jednak okaże się, że nie warta skórka wyprawki, szofer w obawie o samochód jedzie wolno, a miękkie zawieszenie doprowadza do mdłości. Nasi Nepalczycy śpiewają. Po 4 godzinach i przerwie na dal bath docieramy do luksusowego hotelu w Pokharze. Robimy sobie wspólne zdjęcie z ekipą i serdecznie się z nimi żegnamy. Wracamy do cywilizacji.
Odświeżamy się i ruszamy w miasto. Od razu rzucamy się na stragan z owocami i kupujemy banany. Gdy je obieram Zbyszek mówi: „Nie obieraj dla siebie, są paskudne.” Co mi tam obieram, wcinam i… dzieje się coś strasznego: kawałki tego pieprzonego banana, choć dobrze pogryzione stają mi poniżej przełyku. Ogromny ból i przerażenie, bo nie wiem co robić, parzy i zatyka mnie. Rzucam się do jakiegoś straganu i popijam wodą, pomaga za trzecim łykiem. Ulga, ale wrażenie bólu i niemocy pozostaje. Pieprzone banany!
Łazimy po tutejszych Krupówkach i robimy zakupy. Ceny jak na nasze warunki śmieszne: ciepła czapka z wełny jaka 6-8 zł. T-shirt z kolorową wyszywanką 24-30 zł, kapelusz 12. Tanio ale ponieważ kupujemy sporo, to pęka jedne 400 zł, a potem i drugie. Nie nadążamy z lataniem do bankomatów.
Wieczorem za 14 zł Danusia zamawia sobie uszycie bluzki na wymiar, będzie gotowa jutro o 1000. Będą ją szyli przy latarce bo w całym mieście nie ma prądu od 1400. Oglądamy też jak jak miejscowi krawcy wyszywają wspaniałe wzory na T-shirtach. Tuż przed snem robimy sobie naradę co do dalszych dni. Potem nalot na księgarnię, w której zostawiamy kolejne 80 zł, kupując książki, mapy, kalendarze i inne duperele. Wykupuję też lot helikopterem do Annapurna Base Camp. Kładziemy się po 2200. Nie mogę zasnąć i długo się jeszcze przewalam, a przecież następnego dnia mam wstać przed 500. Ale tak to już jest: im bardziej chcesz zasnąć tym mniej się to udaje.
2008.04.26 Pokhara (850 m n.p.m.) dzień 2
Śpię słabo. Rano mam lecieć helikopterem na zwiedzanie Annapurny. Na lotnisku pilot daje mi jakiś kwit do wypełnienia po czym długo gada z hotelowym kierowcą. Okazuje się, że nie lecą, bo nie ma kompletu czterech osób. To po ki czort dał mi kwit do wypełniania?! Jestem pełen obaw czy zwrócą mi pieniądze. Zapłaciłem kartą. Najpierw mają zwrócić o 1000 potem o 1100, o 1200 wchodzę do tej agencji, gość będzie ponoć za godzinę. Rozsiadam się i mówię, że w takim razie poczekam. Gdy wchodzą jacyś klienci cały czas śledzę ich wzrokiem. Ten, z którym rozmawiałem zdaje sobie sprawę, że nie odpuszczę i gdzieś dzwoni. Po pięciu minutach pojawia się ten właściwy, który miał być za godzinę i mówi, że już jedzie do banku po pieniądze. Wraca po kolejnych 20 minutach i wypłaca mi gotówkę potrącając nie wiadomo z jakiej racji 3%. Dali ciała i oszwabili, nie chce mi się już więcej kłócić. Wychodzę w gruncie rzeczy i tak zadowolony.
Łazimy po mieście – taki cały dzień na przepieprzenie. Robię kilka zdjęć zdegenerowanym młodym westman’om, którzy za psie pieniądze pochodzące zapewne z socjalu lub z dotacji na edukację odgrywają w tym biednym kraju komedię luzu i przebieraństwa. Podziergane to, poobwieszane, a na głowach komiczne kołtuny. Zwiedzamy międzynarodowe muzeum górskie – żenada. Po południu okazuje się, że przez cały pobyt w Nepalu nasze zegarki późniły się o 15 minut! Taka jest bowiem różnica czasu pomiędzy Delhi a Nepalem. Natychmiast korygujemy błąd, bo z samolotami nie ma żartów. Odlatują dokładnie i nie warto byłoby się spóźnić, bo zaczynamy mieć już dość tej całej egzotyki.
2008.04.27 Pokhara (850 m n.p.m.) dzień 3
Pobudka o 440, jedziemy oglądać szeroko reklamowaną atrakcję tego miasta – wschód słońca ze wzgórza Sharangot. Wjeżdżamy wąską szosą asfaltową obserwując jak Nepalczycy w swych bardzo prostych i mizernych domostwach budzą się do życia. Już na górze zdajemy sobie sprawę, że „atrakcja” jest raczej wątpliwa, zupełnie nie umywa się do tych, z którymi przez kilkanaście dni mieliśmy do czynienia na co dzień. Na wspieranym przez sklepiki betonowym szczyciku kupa międzynarodowego towarzystwa uzbrojonego we wszelkiej maści aparaty fotograficzne. Słońca jeszcze nie ma, w oddali tam gdzie Annapurna ledwo widać niewielkie łaty śniegu. Zresztą i tak za chwilę znikają. Wreszcie wschód, aparaty terkoczą jak karabiny maszynowe, a nam po prostu chce się śmiać. Ktoś robi sobie zdjęcie ze słońcem na dłoni, a ja fotografuję fotografujących – według mnie to o wiele ciekawsze. Koszt wynoszący w przeliczeniu 40 zł na łebka, został chyba niepotrzebnie poniesiony.
Łazimy po mieście, kupujemy prezenty – głównie tutejsze bardzo ciepłe i bardzo kolorowe czapki, T-shirty i różne takie tam pierdoły. Wieczorem opuszczamy hotel i przenosimy się do sześciokrotnie tańszego Gauri Shankar Guest House tuż obok. Klima też nie działa, prąd też wyłączają, a jest zdecydowanie taniej. Generalnie można polecać.
Siedzimy sobie w hotelowym ogrodzie utopionym w zieleni i rozmawiamy z trzydziestoparoletnim dyrektorem na temat zapowiadanego przez maoistów na 1 maja strajku generalnego. Dużo się tu o tym mówi. „Komunizm jest niedobry. Komunizm prowadzi do tego, że nie ma co jeść” – mówię. Na to dyrektor, że on gdy był młody to też był maoistą, a teraz oczywiście jest temu przeciwny, ale cóż można zrobić gdy wąska grupa ludzi sprawuje władzę i rozdziela najlepsze posady (finansowane głównie z tego, że sprzedaje się wejścia na siedmio i ośmiotysięczniki). Znów ten sam problem: przy władzy są ludzie bezproduktywni, którzy biorą forsę za nic. No i staje się logiczne, że tacy
stanowisk nie oddadzą, takim trzeba je wyrwać siłą. Gdy grupa celebrantów obsadza kluczowe, acz bezproduktywne posady dochodzi zwolnienia gospodarki. Nie pozwalają oni na wolny rynek, bo już po kilkunastu latach, ktoś przedsiębiorczy może mieć więcej pieniędzy niż oni i tym samym stanowić dla nich potencjalne zagrożenie. Czyli prosty schemat ucisku. Wpływać na takie grupy może tylko religia, lecz gdy biskup dogada się z księciem i razem stanowią uciskającą grupę jedyną zmianę oferuje schemat rewolucji połączonej biedoty, takiej jak Rewolucja Październikowa. Tak to nie problem w komunizmie, lecz nieubłaganym Cyklu Tytlera. Przyznaję dyrektorowi rację, ale mówię, że u nas komunizm doprowadził do tego, że nie było co jeść. Mówi, że wie bo uczył się o naszym Solidarnościowym przewrocie w szkole! Tak cyklu Tytlera i związanych z nim gier ewolucyjnych powinniśmy się uczyć za młodu, by ponownie nie popełniać tych samych błędów, które ludzkość tyle razy już powtarzała.
Wojciech Kubań
Foto. z archiwum Autora
Wojciech Kubań – właściciel firmy informatycznej QBS, członek Rady Programowej Fundacji PAFERE, podróżnik, autor książki „Fizyka życia”. Kilka miesięcy temu na naszym portalu opublikowaliśmy wywiad z p. Wojciechem Kubaniem…

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here