Kolejny rząd, kolejna dusząca Polaków machina biurokratyczna. Administracja puchnie, zmuszając rząd do zwiększania poziomu państwowej redystrybucji majątku wypracowywanego bardzo ciężko przez Polaków. Dobrym wyznacznikiem stanu państwa, jest liczba ministerstw, których pracownicy zarządzają życiem gospodarczym i społecznym obywateli. Warszawskiemu lewiatanowi, decydującemu o tym, co jemy, co oglądamy w telewizji, czego się uczymy w szkołach, co budujemy na swojej prywatnej działce, wyrosła nowa macka.



Michał Boni, do tej pory bezrobotny minister, otrzymał w glorii i chwale nowy twór. Sprawa jest wagi najwyższej, bo dotyczy 600 tys. armii. Co prawda armia ta nie posiada karabinów, ale za to jest sześć razy liczniejsza od zawodowych żołnierzy! Biedny Jacek Cichocki nie byłby w stanie zapanować nad taką wielką grupą ludzi. Niezbędne stało się więc wydzielenie spod Ministerstwa Spraw Wewnętrznych odrębnego tworu – Ministerstwa Administracji. Potrzebny jeszcze jakiś patetyczny slogan. Co by tu wymyślić? Eureka! Cyfryzacja! Tak nowocześnie brzmi! Patriotycznie! Szkoda, że nie można było dołączyć takiego ministerstwa do Straży Praw z Konstytucji 3-maja. Grunt, że teraz można mówić o walce z biurokracją, poprzez tworzenie nowego ministerstwa zajmującego się cyfryzacją.
Gigantyczny rząd centralny ma w Polsce długą tradycję. Ze świecą szukać po 1989 roku gabinetu, który obsadziłby mniej niż piętnaście stanowisk ministerialnych. Niezależnie od rządzącej ekipy, ministerstw nie ubywa, co więcej często tworzone są zupełnie absurdalne stanowiska, wyłącznie mające na celu dostarczyć nieco stołków partyjnych. Przykładem jest z pewnością wspomniane już Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji. Podobnie jednak było w trakcie rządów PiS. Wystarczy wymienić niesławne Ministerstwo Gospodarki Morskiej. Paradoksalnie najlepiej w tym zestawieniu wypada socjaldemokratyczny rząd Leszka Millera, składający się z piętnastu ministerstw. Charakteryzował się on też brakiem bezrobotnych ministrów, zwanych w nowomowie „ministrami bez teki”. Piętnaście ministerstw to jednak nie jest powód do jakiejkolwiek dumy.
W II Rzeczpospolitej było nieco lepiej. Co prawda pierwszy, socjalistyczny rząd Jędrzeja Moraczewskiego, składał się z piętnastu ministerstw (czyli Platforma jest bardziej socjalistyczna niż Polska Partia Socjalistyczna!). W dodatku liczył aż czterech „ministrów bez teki”. Później jednak liczba ministerstw została znacząco ograniczona. Rząd „endeka” – Władysława Grabskiego, liczył w 1923 roku 12 ministerstw. Patrząc na składy kolejnych gabinetów (a tych w II RP zdecydowanie nie brakowało), nie znajdziemy jednak żadnego, który zadowoliłby się liczbą ministerstw mniejszą niż dziesięć. Do tylu stanowisk ograniczył swój rząd Felicjan Sławoj Składkowski w 1936 roku. Jednym ministerstwem zajął się osobiście, więc w napadzie dobrego humoru można uznać, że ministerstw było dziewięć.
W tym zestawieniu nic nie przebije okresu I Rzeczpospolitej. O formalizacji rządu, możemy mówić dopiero w 1791 r., wraz z uchwaleniem Konstytucji 3-maja. Przyjął on formę Straży Praw. Ministerstw było pięć (sześć, jeśli doliczymy Komisję Edukacji Narodowej). Był to więc rząd minimum w pełnej krasie. Twórcy Konstytucji 3-maja uznali, że niezbędne było powołanie jedynie ministra spraw wewnętrznych, ministra spraw zagranicznych, ministra skarbu, ministra wojny i ministra policji. Nie było dane nam sprawdzić, jak taki rząd spisałby się w polskich warunkach. Patrząc na przykłady innych krajów z tego okresu (a także doświadczenia z poprzednich wieków), zaowocowałoby to zapewne rozkwitem Polski i uczyniłoby podwaliny pod odnowienie potęgi I RP.
Widać idealnie, jaka przepaść dzieli III RP od jej protoplastki. Polscy politycy najwyraźniej biorą za wzór niechlubny przykład Komisji Europejskiej, która swoje centralne sterowanie gospodarcze i społeczne opiera na 25 komisjach oraz dodatkowym stanowisku poświęconym polityce zagranicznej. Pomijając już samą kwestię sensowności istnienia takiego organu, jak Komisja Europejska, znajdziemy tam potworki biurokratyczne pokroju komisarza ds. agendy cyfrowej, oddzielenie komisarza ds. podatków od komisarza ds. budżetu, czy powołanie komisarza ds. klimatu niezależnie od komisarza ds. ochrony środowiska. Wymieniać można bez końca, tzn. do momentu wymienienia wszystkich komisarzy. Donald Tusk musi więc utworzyć jeszcze co najmniej sześć stołków, żeby wyrównać średnią organu centralnego UE.
Jak to często bywa w przypadku Polski, przykłady bierzemy nie od tych, co trzeba. Cud gospodarczy osiąga się dzięki państwu minimum, a nie państwu maksimum. „Ale to niemożliwie w dzisiejszych czasach!” – może wykrzyknąć niejeden. Zapewne w takim razie to, co stało się w Hongkongu jest czymś nierealnym? Jest fikcją? Mitem? Bajką? Bo jak inaczej można wytłumaczyć, że leseferystyczni brytyjscy gubernatorzy Hongkongu z zacofanej wioski stworzyli światową potęgę gospodarczą? Nie potrzebowali wcale rozległych terenów i dziesiątek milionów mieszkańców. Miało to w drugiej połowie XX-wieku, czyli bardzo niedawno! Brytyjczycy zdecydowali się przeprowadzić eksperyment, jak państwo minimum sprawdzi się we współczesnym świecie. Efekty okazały się oszałamiające. Szkoda tylko, że pod rządami chińskimi Hongkong ulega stopniowej degradacji. Nadal jest jednak swojego rodzaju wyspą, zajmującą pierwsze miejsca w niektórych rankingach wolności gospodarczej (np. tym prowadzonym przez Heritage Foundation).
Zostawmy jednak Hongkong, bo przyprawia on zapewne większość polskich polityków o ból głowy. Wróćmy na nasze własne podwórko. Każdy z nas musi wziąć pod rozwagę, czy potrzebna nam tak rozbudowana biurokracja. Przecież funkcje większości ministerstw mogą z dużo lepszym skutkiem przejąć samorządy i sektor prywatny. Oba te podmioty znajdują się blisko społeczności lokalnych i znacznie lepiej znają ich potrzeby. Warto podkreślić, że sektor prywatny jest w stanie zaspokoić praktycznie każde potrzeby klientów. W dodatku robi to zawsze w dużo korzystniejszej relacji cena/jakość, niż odbywa się to w przypadku sektora publicznego (edukacja i służba zdrowia nie są tutaj wyjątkiem). Docelowo możliwe jest stworzenie rządu składającego się wyłącznie z pięciu, może sześciu ministerstw: spraw wewnętrznych, spraw zagranicznych, obrony narodowej, sprawiedliwości, finansów i połączonego ministerstwa infrastruktury oraz ochrony środowiska. Nie skończy się to anarchią. Wręcz przeciwnie, zapanuje większy i, co ważne, spontaniczny porządek.
Liczba ministerstw jest zawsze pewnym wyznacznikiem, w którą stronę zmierzamy. Ta, w porównaniu z poprzednią kadencją Donalda Tuska, wzrosła. Oznacza to, że kierujemy statek w złą stronę. W obliczu kompromitacji i upadku obecnego modelu państwowości w różnych częściach świata, należy zwrócić się ku innym rozwiązaniom. Dorobek wielu wybitnych myślicieli czeka na wykorzystanie. Pozwolimy, żeby świat nam ponownie odskoczył o lata świetlne?
Łukasz Stefaniak
Foto. MN/Prokapitalizm.pl

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here