Dwaj wybitni znawcy Chin, Francuz François Godemont i Amerykanin David Shambaugh, przedstawili tomy, w których zastanawiają się nad dalszymi losami Chin. Godemont zawsze był wobec Chin krytyczny i sceptyczny, natomiast Shambaugh nie, ale teraz jest bardzo.

Godemont opublikował swój w 2012 r., w dwa lata później go uzupełnił, a teraz trafił on do rąk polskiego czytelnika. Shambaugh pisał w 2015 r., gdy już doszło do pierwszych krachów na chińskich giełdach. Francuz pyta: „Czego chcą Chiny?”, natomiast Amerykanin zastanawia się nad „przyszłością Chin” (China’s Future).

Obaj autorzy nie są ekonomistami, ale od gospodarki bynajmniej nie uciekają. Wręcz przeciwnie, o obecnych Chinach bez rozważań gospodarczych po prostu pisać się nie da. Obaj są krytyczni wobec obecnej chińskiej rzeczywistości. Godemont, główny ekspert ds. Chin cenionej Europejskiej Rady ds. Stosunków Zagranicznych (ECFR) – w tej roli bywał ostatnio w Warszawie – zawsze był w stosunku do Chin krytyczny i sceptyczny, natomiast Shambaugh, autor bodaj najwnikliwszej zachodniej pracy o stanie chińskich reform, w której nazwał Państwo Środka „połowicznym mocarstwem”, teraz – po trzech latach – wraca do tematu – i jest jeszcze bardziej krytyczny, choć poprzednio nie był.

Twardy autorytaryzm

Shambaugh sam zmienił podejście do Chin, podobnie jak ostatnio wielu amerykańskich autorów. Symbolem zmiany nastawienia jest ekspert ds. bezpieczeństwa Michael Pillsbury, który w niedawnym bestsellerze „Stuletni maraton” (One-Hundred Years Marathon) udowodnił, dlaczego najpierw przez dekady Chiny wspierał, a teraz mocno je krytykuje.

Chodzi o to, że od końca 1978 r., gdy Chiny do reform ruszyły, liczono na Zachodzie na to, że „partia-państwo automatycznie rozpuści się w gospodarce rynkowej”, jak to ujął Godement.

Do tego dochodził wspólny wróg – ZSRR. Potem, po 1992 r., gdy Chiny z własnej woli włączyły się w globalizację, liczono z kolei na to, że podporządkują się międzynarodowym (czytaj: zachodnim) regułom gry. Jak wiemy, nic z tych kalkulacji nie wyszło, Chiny poszły własną drogą.

Shambaugh kreśli cztery scenariusze – wizje dalszego rozwoju wypadków w tym kraju. Jego zdaniem, istnieją cztery ścieżki: połowicznej demokracji (jak w Singapurze), neototalitaryzmu (jak bezpośrednio po wydarzeniach na Tiananmen wiosną 1989 r.), miękkiego oraz twardego autorytaryzmu. Autor wyklucza powrót do totalitaryzmu, bo społeczeństwo chińskie, o którym w obu pracach sporo, jest już inne, bardziej otwarte i lepiej wykształcone, a na dodatek coraz bardziej znające, nawet z autopsji, świat zewnętrzny. Ubolewa, ale wyklucza też ścieżkę singapurską, choć sam nie kryje, że uważa ją za najbardziej wskazaną.

Natomiast jednoznacznie podkreśla, w czym zupełnie zgadza się z ekspertem z Francji, iż pod rządami Xi Jinpinga, od końca 2012 r. Chiny odeszły od kolektywnych rządów – podyktowanych niegdyś przez wizjonera reform Deng Xiaopinga w odpowiedzi na ekstrawagancje kultu Mao. Miast tego mamy zdecydowane osobiste przywództwo, „twardy autorytaryzm” i coraz mocniej rysowany kurs antyliberalny (w każdym możliwym wymiarze).

Nowy model rozwojowy

Dlaczego tak się dzieje – obaj eksperci są zgodni. Chiny zmieniły się w czasie tych niespełna czterech dekad reform nie do poznania, zmodernizowały, wzbogaciły, nabrały wiary w siebie. Przecież, jak podają, w tym czasie ich PKB wzrósł ponad 20-krotnie, a udział w światowym PKB wzrósł z ok. 3,5 proc. w 1978 r. do 16,5 proc. na koniec 2014 roku. Niemal w każdym wymiarze jest to już inny kraj, druga gospodarka świata, nawet nie kryjąca tego, że w najbliższym czasie pragnie zająć miejsce numer jeden (pod względem kursu siły nabywczej pieniądza już je ma).

Problem w tym, że te niebywałe, bezprecedensowe na skalę ludzkich dziejów sukcesy okupiono równie niebywałym kosztem – społecznego rozwarstwienia, uwłaszczenia nomenklatury, korupcji i kleptokracji, czy niebywałego zniszczenia środowiska naturalnego. Poprzedni, ekstensywny model rozwojowy, oparty na formule wzrost nade wszystko, jest już nie do utrzymania, bowiem jego kontynuacja grozi potężnym społecznym wybuchem. Co do tego zgadzają się zarówno eksperci zachodni, jak chińscy.

Chiny muszą teraz przejść bodaj najtrudniejszy próg na ścieżce reform: od ilości do jakości. Znowu jednak znajdują się w sytuacji pionierów. Nie chcą postawić na liberalizację i reformy polityczne, co podsuwają im eksperci z Zachodu, a cały czas toczy się tam ożywiona debata, dobrze omówiona przez Shamabuagh, ile państwa, a ile rynku ma być na tym nowym etapie reform, gdy wprowadzany będzie nowy model rozwojowy – w istocie już wprowadzany w życie – oparty na zrównoważonym rozwoju, zamożnej klasie średniej, bogatym rynku wewnętrznym i konsumpcji, a nie tylko eksporcie i ekspansji, jak dotychczas.

Przede wszystkim jednak ten model, to także postawienie na nowoczesność i innowacje (środki na badania i rozwój w Chinach sięgają 2,1 proc. PKB, podczas gdy w USA – 2,9 proc., w Japonii 3,3 proc., a w wiodącej pod tym względem Korei Płd. nawet 4,3 proc.). To się jednak ma – i to szybko – zmienić, czego dowodem ambitne założenia strategicznego projektu „Made in China 2025”. Zakłada się w nich rozwój technologii informatycznych, robotyki, kosmonautyki, alternatywnych źródeł energii, eksperymenty z nowymi rozwiązaniami w biologii, medycynie czy rolnictwie.

To już nie jest tylko wyzwanie handlowe czy ekonomiczne, z jakim mamy do czynienia, chociażby w postaci szybko rosnących chińskich inwestycji za granicą (łącznie 121 mld dolarów na koniec 2014 r.), to już szykuje się wyzwanie następne – technologiczne. Czy się uda?

Shambaugh, który szczególnie dużo uwagi poświęca tym zagadnieniom, dostrzega główną barierę – i nie on jeden – w chińskim modelu szkolnictwa, ciągle jeszcze tradycyjnym, opartym na pamięciowym opanowywaniu materiału, odtwórczym, a nie wspomagającym kreatywność. Jak z takim systemem dokonywać technologicznego i innowacyjnego przełomu?

Paleta trudności

Mamy więc – zdaniem zachodnich ekspertów – bariery w postaci ciągle niezmienionego, skostniałego, a na dodatek mocno autokratycznego systemu politycznego, równie skostniałego systemu edukacji, ale także zagrożenia czysto ekonomiczne, biorące się chociażby ze spowolnionego poziomu wzrostu (w znacznej mierze ze względu na przełożenie środków na budowę klasy średniej, co jest eksperymentem niezwykle kosztowanym w tak wielkim kraju), ale też wyczerpywania się modelu ekstensywnego, co może grozić nawet pułapką średniego rozwoju, a nawet tzw. twardym lądowaniem.

Władze chińskie też to doskonale wiedzą, ale nie przyjmują podpowiedzi i sugestii ze strony zachodnich ekspertów – raczej centralizują, niż liberalizują. Wiedzą też, co mocno podpowiadają cytowani tu znawcy Chin, że poważnymi barierami są wielkie konglomeraty państwowe, mające być nośnikami chińskich marek i dlatego ciągle są sponsorowane, często bez względu na ich efektywność.

Ten problem stale narasta, miast znikać. To kolejna odsłona wspomnianego dylematu: ile państwa, a ile rynku, ale też – jak dużo sektora państwowego, a ile prywatnego w gospodarce, co do czego między Chinami z Zachodem nie ma zgody.

Shambaugh, o wiele wnikliwszy, szczegółowy, nie stroniący od danych, zestawień, tabel i porównań, do tego wszystkiego, co powyżej dodaje jeszcze dwie kluczowe kwestie: stale rosnącego zagregowanego długu publicznego (ponad 280 proc. PKB na koniec 2014 r.), gdzie podstawowym problemem jest wielkie inwestowanie i wydawanie publicznych pieniędzy na szczeblu prowincjonalnym i regionalnym, mimo publicznie głoszonej odgórnej polityki zaciskania pasa.

Wbrew sugestiom ekspertów zachodnich, obecne przywództwo Xi Jinpinga coraz bardziej centralizuje i próbuje narzucać z góry swą wolę, napotykając społeczny – ale też mentalnościowy, bo przez ponad trzy dekady promowano tylko wzrost i inwestycje – opór.

Nie da się tego dylematu należycie rozwiązać bez rozstrzygnięcia innej kluczowej kwestii, za jaką należy uznać nieefektywność – i nieprzejrzystość – chińskiego systemu bankowego. Z jednej strony jest on nadmiernie scentralizowany (zdecydowana większość aktywów w rękach czterech państwowych banków – molochów), a z drugiej niezmiernie rozdrobniony na niższym szczeblu, gdzie w najlepsze kwitnie kreatywna księgowość i nadal udzielane są hojną ręką kredyty, na często i tak już zbędne nowe inwestycje, podczas gdy kraj – co widać gołym okiem – cierpi na bańkę inwestycyjną, budowlaną i deweloperską. Na terenie całych Chin można dostrzec miasta, osiedla czy budynki-widma, pobudowane, a nie zasiedlone.

Kłopot Zachodu

Jak w tej sytuacji kształtuje się przyszłość Chin? David Shambaugh obawia się – chyba słusznie – „strategicznych napięć” w Azji i na arenie międzynarodowej, bowiem, czego już nie dopowiada, ale co staje się oczywiste, dotychczasowemu hegemonowi – USA, szybko wyrasta, mimo omówionych wyżej trudności, pretendent do tronu. To od tych dwóch wielkich partnerów zależy teraz, czy nie popadną w zdefiniowaną niedawno przez ekspertów z Harwarda „pułapkę Tukidydesa”, a więc, czy nie unikną starcia, a nawet wojny.

Shambaugh uczciwie przyznaje, że nie wie, jak Chiny poradzą sobie na tym „krytycznym rozdrożu”, w jakim się znalazły. Tym bardziej, że model przez niego preferowany i sugerowany tamtejszym władzom, liberalizacji i poluzowania, jest zastępowany na naszych oczach przez rozwiązania dokładnie odwrotne: Xi Jinping idzie drogą „twardego autorytaryzmu”.

Sceptyczny, jak niemal zawsze, François Godemont również nie widzi przyszłości Chin w jasnych barwach, za to zdobywa się na koniec tomu na znakomitą, wnikliwą obserwację: „Xi pojawia się na scenie, kiedy Chiny już nie mają [przyjaciół na całym świecie], jak twierdził Mao, ale mają interesy na całym świecie, jak mógłby powiedzieć lord Palmerston”.

To racja. Bodaj największa zmiana, jaka dokonała się dotychczas w wyniku śmiałych, często kontrowersyjnych, ale niezmiernie – jak dotąd skutecznych i efektywnych – chińskich reform, polega nie tylko na wyraźnie widocznym wzbogaceniu się chińskiego społeczeństwa, fizycznej modernizacji państwa, lecz dotyczy przede wszystkim tego, że zmieniła się rola i znaczenie Chin na scenie globalnej. To już jest gracz najwyższej wagi, a nie kraj Trzeciego Świata, czy państwo rozwijające się, jakim przez długi czas były. To już nie podróbki i rynkowy chłam znajduje się w ich obecnej ofercie, lecz banki i inwestycje. Co z tym zrobić, szczególnie że – jak widać słychać – idą także do nas?

Godemont radzi: „Zatem realizm również wymaga, żeby partnerzy Chin sprawdzali, jaki korzyści przyniosą i ich propozycje”. Słusznie, tylko przyklasnąć, bo Chińczycy to nie są wcale łatwi partnerzy.

Tym bardziej teraz, gdy mówią o swoim „wielkim renesansie” i chcą powrotu do statusu, jaki ich państwo miało przed niesławnymi – i dla nich, i dla ekspansywnego wówczas Zachodu – „wojen opiumowych” (1839-42 i 1856-60), kiedy Chiny same dawały światu 1/3 jego PKB. To ich cel – i „powrót do normalności”, który dla ludzi Zachodu, w tym nawet ekspertów, zamienia się coraz bardziej w ból głowy.

Bogdan Góralczyk

Otwarta-licencja

2 KOMENTARZE

  1. Chiny Ludowe wiadomo komuna !!! dla mas!! i kapitalizm kompradorski !!!! dla wybranych działaczy, funkcjonariuszy i urzędników partii komunistycznej/maoistycznej i komunistycznego/maoistycznego państwa, co tak wielu białych z Europy i Ameryki Północnej zachwyca. Dobra recenzja nawiązująca do artykułu Pana Jana Małka. Jak to się wszystko pięknie zazębia! Bardzo ciekawe i zastanawiające !???

  2. Pwostaje zasadnicze pytanie – jaka strategie dla Chin ma FED? Bo to ze interes wladcow – drukarzy jest na pierwszym miejscu to pewne jak amen w pacierzu.

Comments are closed.