Choć może wydawać się, że to temat z gatunku dziwacznych i dla specyficznego odbiorcy, powinien zainteresować dosłownie każdego zjadacza chleba. Nie będzie w nim mowy o tumanach włosów z obozów koncentracyjnych albo wytwarzaniu peruk dla chorych po chemioterapii. Opowie on za to o rytualnym goleniu włosów w hinduskiej świątyni, czyli pierwszej stacji przemysłu tego „czarnego złota”.
Kulisy tego sektora opisał Scott Carney, dziennikarz śledczy i zarazem autor książki „The Red Market: On the Trail of the World’s Organ Brokers, Bone Thieves, Blood Farmers, and Child Traffickers” (2011). Aby opisać to zjawisko, Carney sam pozwolił zgolić sobie włosy w hinduskiej świątyni (Sri Tirumala), w rejonie Andhra Pradesh, w Indiach, trzymając w rękach obrazek bóstwa Venkateswara, będącego inkarnacją Wisznu. Zanim jego włosy i broda zostały zgolone, Carney miał się do niego pomodlić, przywołując w myślach jego wizerunek. Jak pisze, takie działanie to dla przybyłych tam wyznawców hinduizmu symbol pokory i oddania. Ich włosy sprzedawane są potem przez specjalnie do tego oddelegowany oddział świątyni na rynku „czarnego złota” (jak określają go jej pracownicy). Według Carneya, świątynia zarabia na tym każdego roku 10-15 milionów dol., czyli podobno więcej niż Watykan, w co jednak autorowi trudno jest uwierzyć. Finansuje z tego programy i żywienie dla potrzebujących i planuje pokryć złotem ściany świątyni. Ciekawe, co na to wojujący ateiści?
Ta niesamowita i ciekawa historia znalazła się w zimowym numerze magazynu absolwentów i przyjaciół Uniwersytetu Wisconsin-Madison „On Wisconsin”. I taki tekst lewicowego autora w lewicowym magazynie lewicowego uniwersytetu czyta się z prawdziwą ochotą i podziwem. Gdyby taki poziom dziennikarstwa znalazł się po drugiej stronie barykady w Polsce, to można by się wzajemnie czytać, podziwiać i z kulturą polemizować.
Być może warto niektórym Czytelnikom wyjaśnić, że Uniwersytet Wisconsin-Madison (UW-Madison) został wymieniony w pierwszej dwudziestce (na miejscu 19) najlepszych uniwersytetów świata przez Pocket World in Figures (edycja na 2013 r.), książeczkę wydaną przez renomowany tygodnik „The Economist”. Wielu Chińczyków marzy o tym, żeby się na niego dostać. Określa się go jako „Berkeley of the Midwest”, a jego reputacja radykalnie lewicowego wciąż jest w pewnym sensie żywa. Carney’owi można przypisać lewicowość nie tylko dzięki statystycznemu prawdopodobieństwu plasującemu większość dziennikarzy po lewej stronie. Publikował on bowiem w innym, radykalnym lewicowym magazynie „Mother Jones”, znanym z dziennikarstwa śledczego, który też zdarza mi się czytać. Lata temu pismo opublikowało artykuł demaskujący rynek tkanek nienarodzonych dzieci zabitych w aborcji w Korei Południowej. To taka dygresja na temat lewicowych mediów USA, które potrafiły, a nawet wciąż potrafią pokazywać taki warsztat dziennikarstwa śledczego, o którym ich polskie odpowiedniki mogą tylko pomarzyć.
Wracając jednak do głównego tematu. Z analizy Carneya wynika, że wartość rynku ludzkich włosów szacuje się na 900 milionów dol. rocznie (bez ujęcia dochodów salonów fryzjerskich) i można wyróżnić w nim dwa osobne rynki. Włosy krótkie, najniższej jakości trafiają do firm chemicznych do wytwarzania nawozów i wypychania materacy. Są one również używane w przemyśle piekarniczym. Ten ostatni wykorzystuje z nich aminokwas o nazwie cystyna (L-cystine) dodawany m.in. do chleba. Inaczej mówiąc, włosy zbierane ze śmietnisk i podłóg salonów fryzjerskich Indii czy Chin mogą po przejściu procesu gotowania znaleźć się w chlebie, bułeczkach hamburgerowych, czy gotowym cieście masowej produkcji, które spożywamy. Jeśli komuś przeszkadzają włosy ludzkie w chlebie, może się pocieszyć, że jest szansa, że zamiast ludzkich włosów do wytworzenia cystyny wykorzystano ptasie pióra lub inne zwierzęce włosie (po sprawdzeniu u jednego amerykańskiego producenta wyrobów piekarniczych SaraLee okazało się, że źródłem ich cystyny w chlebie są kacze pióra).
Jak wyjaśnia Carney, interes na ludzkich włosach robiony jest od dziesiątek lat. Do początków lat 60-tych XX w. świątynia je paliła, jednak po wprowadzonym przez władze w latach 90-tych zakazie, musiała znaleźć inny sposób, aby się ich pozbyć. Początkowo zaczęli je odbierać producenci peruk, płacąc w 1962 r. 16 rupii za kilogram (około 24,50 w dzisiejszych dol.). Obecnie można za nie dostać 10 razy więcej. Wszystko zależy od tego, jak potoczy się sprzedaż aukcyjna prowadzona przez departament marketingowy świątyni zarządzający kilkoma magazynami, w których składowany i suszony jest ten szczególny „towar”. Współpracuje on z 44 firmami, z którymi negocjowane są ceny. Ich reprezentanci mówią- jak podaje Carney- że włosy można bardzo łatwo sprzedać, trudność polega jednak na ich zakupie. Jedna z największych firm hurtowniczych: K.K. Gupta, w 2008 r. sprzedała ich za 49 milionów dol. Podczas aukcji, której przyglądał się Carney, kilogram najlepszych włosów (najdłuższych) osiągnął cenę 193 dol. za kilogram (podobno 70 dol. mniej niż w roku poprzednim).
Te najlepsze włosy (o nazwie „remy”), proste, długie, czarne i błyszczące, trafiają do salonów fryzjerskich, gdzie bogate Murzynki np. w Stanach Zjednoczonych płacą za nie od 400 do 10 tys. dol. To podobno „konieczne akcesoria kobiece” , porównywane do kolczyków czy naszyjników. Niektórzy sądzą, że pochodzą z głów dziewic, co zapewne należy uznać za w pewnym sensie pocieszające, że dziewice ciągle mają swoją wartość nawet na rynku. Włosy gorszej jakości zbierane są z podłóg salonów fryzjerskich, a nawet ze śmietnisk i trafiają do Afryki. Przemysł zatrudnia w Indiach tysiące ludzi (wśród nich wielu Cyganów), którzy zajmują się ich przygotowaniem na eksport. Dobre więc czy złe, że ludzkie włosy pozwalają ludziom utrzymać się albo nawet żyć (lepiej)?
Chyba nie będzie przesadą założyć, że większość ludzi nie ma większego problemu ze sprzedażą i utylizacją wiecznie odrastających włosów, może do momentu, gdy dowiedzą się, że potem lądują one w chlebie. Dyrektywa Unii Europejskiej z 2000 r. oddaje tę niechęć i mówi, że nie wolno wykorzystywać ludzkich włosów do produkcji cystyny. Czy da się jednak założyć, że jest ona traktowana poważnie i przez wszystkich egzekwowana? Zapewne choć niektórym urzędnikom cały pomysł ich wykorzystania wydaje się nieszkodliwy, a nawet przydatny, np. w postaci peruki dla chorych po chemioterapii. Robimy się coraz bardziej pomysłowi i praktyczni. Nie zapominajmy jednak, że historia zna już praktyczne metody tego typu, stosowane efektywnie i na dużą skalę w obozach koncentracyjnych. Jednymi z najbardziej utylitarnych ludzi na świecie byli…naziści. Praktyki nazistowskich lekarzy w obozach koncentracyjnych: od wykorzystywania włosów i ludzkiej skóry w przemyśle, po eutanazję, sterylizację, aborcję i sztuczne zapłodnienie dzisiaj odbywają się nie tylko w majestacie prawa, a do tego są reklamowane (i sprzedawane oczywiście) jako dobra.
Natalia Dueholm
Tekst ukazał się na www.planetaludzi.salon24.pl. Dziękujemy Autorce za nadesłanie go również na nasz portal