To, co jeszcze niedawno większość komentatorów lekceważyła lub negowała, dziś jest już chyba oczywiste: Stany Zjednoczone i Chiny są w stanie nasilającego się konfliktu, grożącego wywróceniem światowego porządku do góry nogami i frontalną konfrontacją stron. Dwa najważniejsze i najpilniejsze pytania brzmią: czy można mu zapobiec, a jeśli nie, to jak może on wyglądać?

Co może zapobiec eskalacji?

Co do pierwszego pytania, słychać trzy główne argumenty za optymizmem, z czego dwa powszechnie znane, a jeden – nie. Są to: współzależności gospodarcze, interesy polityczne, idea koncertu mocarstw w Azji. Przyjrzyjmy się im pokrótce.

Argument o współzależności jest jasny: gospodarki dwóch supermocarstw są zbyt silnie powiązane, aby konfrontacja się opłacała. Jest jednak o tyle chybiony, że nie wytrzymuje elementarnej analizy historycznej. Dzieje samej Europy dostarczają licznych dowodów, że ten „bezpiecznik” nie działa. Wojny angielsko-francuskie, wewnątrzniemieckie czy niemiecko-włoskie powinny wystarczyć do zachwiania wiarą w pokojową moc gospodarczych powiązań. Ta wiara pada ostatecznie w obliczu I wojny światowej, w przededniu której współzależności między wrogimi blokami mocarstw były historycznie rekordowe. A jednak doszło do najkrwawszego starcia w ówczesnych dziejach ludzkości.

Nie znaczy to, że współzależności gospodarcze nie bywają skuteczną zaporą przed wojną lub nie miewają wpływu (niekiedy łagodzącego) na jej kształt. W rzeczy samej, tak moim zdaniem jest w przypadku obecnej rywalizacji amerykańsko-chińskiej, do czego wrócimy. Znaczy to tylko i aż tyle, że nie można polegać na samych tylko współzależnościach jako gwarancji pokoju, a tym bardziej – spokoju.

Drugi koronny argument przeciwko eskalacji mówi mniej więcej tyle: dla każdej ze stron ostry konflikt byłby wysoce kosztowny i ryzykowny, podczas gdy na współpracy zarówno Stany, jak i Chiny zyskują. Nie opłaca się więc brnąć w rywalizację, lepiej rozwiązać spory lub znaleźć kompromis.

To argument prawdziwy, ale niestety tylko na dużym poziomie ogólności. Przeczy mu polityka obu mocarstw w ostatnich latach. Mimo ewidentnych i ogromnych zysków, jakie przynosi im obecny ład światowy, Chiny są nienasycone: budują alternatywne, lądowe szlaki handlowo-komunikacyjne (Nowy Jedwabny Szlak, właśc. Inicjatywa Pasa i Szlaku), wypychają USA z kluczowego Morza Południowochińskiego, ograniczają wpływy dolara, i – last but not least – otwarcie dążą do prześcignięcia Ameryki.

Dla Waszyngtonu z kolei już obecny ekspansjonizm Chin jest nieakceptowalny, czego niezbicie dowodzi zapoczątkowana zimnowojennym przemówieniem wiceprezydenta Mike’a Pence’a nowa polityka obecnej administracji. Skoro dzisiejsza pozycja Pekinu już zagraża amerykańskiemu przywództwu światowemu, a Państwo Środka rośnie w siłę znacznie szybciej niż Stany, to jakie dodatkowe ustępstwa byłyby do pomyślenia z punktu widzenia USA? W istocie, żadne.

Z tego samego powodu „istniejącym tylko teoretycznie” pozostanie raczej arcyciekawy koncept koncertu mocarstw w Azji, ogłoszony kilka lat temu przez świetnego politologa i stratega z Australii, prof. Hugha White’a (w książce „The China Choice”, przybliżonej polskiemu Czytelnikowi na łamach „Nowej Konfederacji” przez Jacka Bartosiaka). W jego ramach oba supermocarstwa, wraz z Japonią i Indiami, miałyby stworzyć w obszarze Azji i Pacyfiku układ na podobieństwo Kongresu Wiedeńskiego, dzieląc się wpływami i wyrzekając dążeń hegemonicznych. Ponownie jednak, wzrost potęgi Chin wydaje się zbyt szybki, ich ambicje zbyt duże, determinacja Ameryki zbyt silna, a znaczenie pozostałych mocarstw zbyt małe, aby tego rodzaju przedsięwzięcie miało szanse się ziścić. Nie bez powodu zostało zresztą przez społeczność strategiczną praktycznie zignorowane jeszcze wtedy, gdy sprawy nie zaszły tak daleko jak teraz.

Mówiąc krótko, sytuacja jest taka: zarówno Chińczycy, jak i Amerykanie uważają, że obecny porządek świata daje im za mało i chcą jego rewizji. W przeciwnych, niemożliwych do pogodzenia kierunkach. To nie tylko nie wróży długiej przyszłości dzisiejszemu systemowi międzynarodowemu, ale niesie ryzyko gwałtownej, niekontrolowanej eskalacji, z katastrofalnymi konsekwencjami dla światowej gospodarki i groźbą atomowej zagłady w tle. Eskalacji, jaka często towarzyszy hegemonicznej rywalizacji mocarstw, niekoniecznie chcących wojny, ale niepotrafiących jej uniknąć, wobec pchającej je w tym kierunku, nieubłaganej logiki sytuacji.

Gra gra graczami

Teoretycy gier zwracają uwagę na to, że nieraz to sama „gra gra graczami”. Ostatnio słynny politolog z Harvardu prof. Graham Allison przeanalizował 16 przypadków z ostatnich 500 lat, w których rosnąca potęga zagrażała dotychczasowemu hegemonowi, smutno konkludując, że 12 z nich zakończyło się wojną (zaliczając przy tym amerykańsko-sowieckie zmagania z drugiej połowy XX w. do dziedziny pokoju…). Tenże badacz w niedawnym artykule w „Washington Post” przypomina nam, że w chwili katalizującego erupcję I wojny światowej zabójstwa arcyksięcia Ferdynanda przywódcy tak Niemiec, jak i Wielkiej Brytanii nie uznali go za wydarzenie na tyle istotne, by skrócić wakacje. Miesiąc później, 28 lipca 1914 roku zaczął się konflikt, który kosztował życie blisko 20 milionów ludzi i na zawsze zmienił kształt świata. Podobnie mało istotne z pozoru zdarzenia detonowały wiele innych wojen, w tym słynne starcia potęg starożytności, klasyczne dla naszej kultury i strategii, jak wojna peloponeska czy I wojna punicka. Wielokrotnie już to przysłowiowy płatek śniegu wywoływał – fundamentalną dla historii – lawinę, a gra – grała graczami.

Czy tak będzie i tym razem? To możliwe, lecz niekonieczne. Na rzecz eskalacji działają nie tylko wspomniane już, sprzeczne ambicje supermocarstw i logika mocarstwowej rywalizacji. Sprzyja jej też czas: im dłużej trwa obecny układ, tym większa jest utrata przewag przez Stany Zjednoczone. Dość chyba wspomnieć, że stosunkowo niski (6-7 proc.) w stosunku do wcześniejszych lat wzrost gospodarczy Chin jest wciąż znacznie wyższy – w 2017 roku ponadtrzykrotnie – od amerykańskiego. Pekin nie tylko znacznie szybciej rozbudowuje infrastrukturę czy inwestuje w badania i rozwój, ale też zbroi się, w tym – rozwija marynarkę wojenną. Wszystko w warunkach narastającego, zasadniczego problemu Ameryki, jakim jest typowe dla późnej mocarstwowości „nadmierne rozciągnięcie imperialne” (imperial overstretch). Gdy Stany cierpią z powodu nadmiaru zobowiązań, rozpraszając swoje zasoby po całym świecie i notując gigantyczne deficyty, Chiny, rosnąc w siłę z miesiąca na miesiąc, mają komfort koncentracji na kluczowych kierunkach. Pod względem deficytu budżetowego zbliżyły się już wprawdzie do USA, ale ich rezerwy w złocie i dewizach są ponad 25 razy większe od amerykańskich, przekraczając wartość 3 bilionów dolarów. Płynie stąd wniosek tyleż prosty, co brutalny: Stany muszą dążyć do jak najszybszego przesilenia i złamania rywala, jeśli chcą zachować globalny prymat. Stąd nowa polityka powstrzymywania, którą obserwujemy od października 2018 r. Wobec – póki co – braku oznak wyraźnej ustępliwości z chińskiej strony, ryzyko eskalacji ewidentnie rośnie.

Zwiększa je także, w pewnym sensie, przestrzeń. Z punktu widzenia Ameryki tylko „morska” część rywalizacji obejmuje gargantuiczny, niemal dziesięciokrotnie większy od powierzchni największego państwa świata, czyli Rosji, obszar Azji i Pacyfiku. Dla odmiany, Chiny rywalizują niejako „na własnym podwórku”, w bardzo bliskiej zagranicy. Potrzebują „tylko” wyprzeć USA z przybrzeżnego Morza Południowochińskiego. To dałoby im – wobec braku innych porównywalnych konkurentów na tej przestrzeni – kontrolę nad największymi szlakami komunikacyjnymi współczesnego świata, umożliwiając ustanowienie własnych terms of trade i czyniąc państwem w pełni pacyficznym, zdolnym dokonywać projekcji siły i wpływów na bezkresne wody Oceanu Spokojnego. To byłaby rewolucja w globalnych stosunkach polityczno-gospodarczych i zapewne początek nowego Pax Sinica.

Podkreślmy: kumulacja sprzecznych interesów ma miejsce w sąsiedztwie Chin, będącym zarazem dla USA obszarem tzw. wysuniętej obecności, odległym o tysiące mil morskich od ich wybrzeża. Koszty utrzymania jednego okrętu są tam zatem głęboko asymetryczne – na niekorzyść Waszyngtonu. To sprawia, że, wbrew szerokiemu mniemaniu, Chiny nie muszą dorównywać Ameryce pod każdym względem, aby wygrać ten konflikt. Wystarczy, że będą w stanie wyprzeć wpływy rywala tuż zza miedzy. Póki co wystarczy im – i to już wprawia Amerykanów we wściekłość – utrzymać tam wpływy swoje.

Wypada przynajmniej wspomnieć tu o Nowym Jedwabnym Szlaku w jego lądowej części. Poszczególne odcinki tego przedsięwzięcia od lat w szybkim tempie powstają w Azji: Południowo-Wschodniej, Środkowej i Mniejszej, i zaczynają sięgać Europy (w czerwcu zeszłego roku ruszył pierwszy transport kolejowy tzw. Korytarzem Środkowym ze Sławkowa na Śląsku do chińskiego Urumczi). Jeśli Państwu Środka uda się dokończyć lądowy Szlak „w dobrym zdrowiu”, nawet ewentualna totalna porażka na Zachodnim Pacyfiku może przestać mieć decydujące znaczenie. Powstaną bowiem nowe, tętniące życiem drogi handlowe, praktycznie poza zasięgiem oddziaływania Stanów. Trudno sobie wyobrazić taki rozwój US Army, aby była ona w stanie zakłócić „wrogi” handel prowadzony w głębi olbrzymich lądów Eurazji.

Niebezpieczeństwa konfliktu

Zatem na rzecz eskalacji hegemonicznego konfliktu grają: sprzeczne ambicje, logika rywalizacji wielkich mocarstw, czas i – do pewnego stopnia – przestrzeń. Co działa przeciwko niej?

Po pierwsze, broń nuklearna. Jest raczej poza dyskusją specjalistów, że w razie amerykańskiego uderzenia nuklearnego, Chiny stać na atak odwetowy na terytorium USA. To generuje stawkę strat na tyle wysoką, by o nią nie grać. Nawet jeśli nie występuje tu znany z okresu zimnej wojny mechanizm Wzajemnego Gwarantowanego Zniszczenia (mutually assured destruction), możliwość szybkiej śmierci dziesiątków milionów ludzi i obrócenia całych miast w nuklearne pustynie jest przemożnym motywatorem, aby trzymać nerwy na wodzy, a palce w bezpiecznej odległości od niektórych przycisków.

Po drugie, wspomniane współzależności gospodarcze. Doprowadzenie sytuacji do skrajności grozi głęboką zapaścią nie tylko walczących stron, ale i całego świata. Suma produkcji amerykańskiej i chińskiej (PKB w cenach bieżących) to ok. 38 proc. wytwórczości naszej planety. RAND Corporation w raporcie wydanym wspólnie z amerykańskim rządem oszacowała straty gospodarcze w wyniku jednego roku długiej i intensywnej wojny na 20-35 proc. PKB po stronie Chin i 5-10 proc. po stronie USA. To koszmar, którego lepiej uniknąć, zwłaszcza leżąc po zachodniej stronie Pacyfiku.

Po trzecie, także wspomniane interesy polityczne mają do pewnego stopnia tu deeskalującą moc. Państwo Środka nie potrzebuje wojny, aby zdetronizować Amerykę, wystarczy jej do tego czas. Może w nią wejść, gdy zostanie zaatakowane lub sprowokowane (także przez stronę trzecią). Może w nią wejść przeciwko zbyt głębokiemu naruszeniu swojego stanu posiadania. Nie ma jednak żadnego interesu w parciu do wojny i eskalacji.

Dla Stanów z kolei eskalacja konfliktu jest z jednej strony konieczna, z drugiej – wysoce ryzykowna. Każda porażka będzie traktowana jako sygnał, że dominujący do niedawna w niekwestionowany sposób król jest nagi, powodując rekalkulacje interesów wśród państw sojuszniczych i tych wahających się. Każda porażka występującego z pozycji wielkiej przewagi imperium będzie powodować dalszą erozję i tak szybko erodującej potęgi USA. To silne przeciwwskazanie do ryzykownych ofensyw.

Po czwarte, rachunek sił konwencjonalnych. Amerykanie nie dysponują wojskami lądowymi zdolnymi choćby czasowo opanować terytorium Chin. Ewentualna wojna będzie więc najpewniej starciem morsko-powietrznym, toczącym się też w kosmosie, cyberprzestrzeni i oczywiście pod wodą. Chińczycy niepostrzeżenie uzyskali nad rywalami przewagę liczebną, gdy idzie o arsenał okrętów, i błyskawicznie kontynuują tak wodowanie kolejnych jednostek, jak i ich modernizację. Mają też największe na świecie floty rybacką i handlową, które w razie wojny mogą zostać częściowo zmilitaryzowane. Za Atlantykiem mnożą się alarmistyczne głosy o niegotowości US Navy nie tylko do wojny, ale i pokojowych demonstracji siły, przecież koniecznych do utrzymania wpływów i lojalności bardzo oddalonych od amerykańskiego wybrzeża sojuszników. Mowa o sygnałach już po ogłoszeniu przez prezydenta Donalda Trumpa ambitnego i trudnego politycznie oraz finansowo programu rozbudowy i modernizacji floty. Wśród specjalistów z USA panuje raczej zgoda co do przewagi ogniowej i zdolności ostatecznego wygrania wojny na dzień dzisiejszy. Łączy się z nią jednak równa niepewność co do jutra, jak i co do zdolności osiągnięcia szybkiego i miażdżącego zwycięstwa.

Tymczasem taki właśnie nokaut w pierwszych rundach jest, jak sądzę, niezbędny, by ograniczona wojna konwencjonalna miała z punktu widzenia Ameryki sens. Każdy inny scenariusz doprowadzi do konsolidacji chińskiego narodu wokół znienawidzonego po drugiej stronie Pacyfiku Xi Jinpinga (czy jego następcy), uruchamiając nieprzebrane rezerwy mobilizacyjne dla „wojny ojczyźnianej”. Dając czas na odbudowę gospodarczą i skierowanie energii w głąb Eurazji. Gotując Ameryce strategiczny koszmar długiej, wyniszczającej wojny z najliczniejszym narodem świata. Z arcyniepokojącym pytaniem z tyłu głowy: „co dalej, nawet jeśli wygramy?”.

Po piąte, przeciwko eskalacji przemawiają najważniejsi aktorzy całej reszty świata. Kraje Azji Południowo-Wschodniej sprawiają wrażenie przerażonych perspektywą opowiadania się w tym sporze. Jeśli wybierają, to raczej z poczucia konieczności niż korzyści – świetnie im przecież idzie w dotychczasowym, dwubiegunowym układzie. Co najmniej niechętna jest „unijna” Europa, korzystająca na relacjach z obydwoma wielkimi partnerami. Podobnie kraje Ameryki Łacińskiej. Wszyscy ci gracze działają i będą działać tonująco na ten konflikt, mając przed oczami wielkie ryzyka jego eskalacji.

Wreszcie, ważnym czynnikiem przeciwko tej ostatniej jest nastawienie amerykańskiego i międzynarodowego biznesu. Słuchając Petera Navarro otwarcie mówiącego o Xi Jinpingu nasyłającym „globalistycznych miliarderów”, by zmiękczyli prezydenta Trumpa, i przekonującego przedsiębiorców, by bardziej myśleli o długo- niż krótkofalowych stratach, można poczuć jak silny opór stawia eskalacji tego konfliktu prywatny kapitał. Czy to nie on zadecydował o dziwnej „pauzie strategicznej” zarządzonej w Buenos Aires, dającej Chinom więcej bezcennego czasu w zamian za mało istotne, jak się zdaje, ustępstwa?

Konkluzja? Wojna totalna jest mało prawdopodobna, choć wykluczyć jej – prawem spirali eskalacyjnej – nie można. Oscylujemy zasadniczo między trzema opcjami: zimną wojną, ograniczonym starciem konwencjonalnym, a pokojowym oddaniem przez USA korony światowego lidera. W błyskotliwym artykule „Another Long Peace?” („Kolejny długi pokój?”, jak również w wywiadzie udzielonym „Nowej Konfederacji”) znakomity geostrateg z Norwegii, prof. Øystein Tunsjø, podkreśla względną stabilność dwubiegunowych układów rywalizacyjnych, a o takim przecież mówimy. Z drugiej strony, wskazuje, że w porównaniu do amerykańsko-sowieckiej zimnej wojny, obecny konflikt ma mniejsze szanse dać światu długi pokój i większe szanse przerodzić się w ograniczoną, konwencjonalną wojnę.

Zanim – a być może także po tym – jak do niej dojdzie, jest jeszcze do wykorzystania całe spektrum innych środków, takich jak presja dyplomatyczna, wojna handlowa, walutowa, finansowa czy cyberfinansowa. To już jednak – tak jak i opis możliwych trajektorii tego konfliktu – osobna historia.

Bartłomiej Radziejewski

Artykuł ukazał się w magazynie „Nowa Konfederacja”. Przedruk za zgodą redakcji. Tytuł pochodzi od redakcji PROKAPA.

1 KOMENTARZ

  1. Przeciez Chiny maja USA w garsci bedac wlascicielem jej dlugu. O jakiej wiec wojnie mowa? Beda niszczyc swoja wlasnosc? Chyba chodzi o wojne propagandowa. Poza tym chazarska mafia z USA a raczej Waszyngtonu juz dawna dogadala sie z chinskimi gangami i tam przenosi swoje interesy. Ameryka jest skonczona i musi upasc, ale bez wojny. USA to gigant na glinianych nogach, zyjacy z transferu dolarow zdobytych przez chazarskie klany w swiatowym handlu surowcami oraz z transferu odestek z calego swiata, ktoremu chazarski FED pozycza kase na procent a potem poprzez podatki odbiera te „pozyczki z powietrza” z powrotem. Rowniez POlacy dzielnie placa poprzez podatki tenze haracz!

Comments are closed.