Generalnie nie oglądam telewizji. Obrzydzenie bierze mnie na widok papki, z której jak z przenicowanej marynarki wyłazi grube włosie; „dla nas, o nas, przez nas”. Od czasu do czasu by utwierdzić się w przekonaniu, że nic się nie zmieniło wybieram sztandarową publicystykę i po kilku minutach wyłączam.
Tak też losowo padło na przesłuchanie Leppera podczas posiedzenia „Komisji śledczej”. Pan Lepper ze swadą opowiadał ile to urzędów musi się wypowiedzieć, nim wniosek o odrolnienie dotrze do ministra. Ba, z dumą podkreślał swój osobisty wkład w przeciwdziałanie korupcji, poprzez domaganie się dodatkowych informacji, kto jest właścicielem gruntów, wnioskowanych do odrolnienia i od kogo je nabył. Jest logiczne – powiada – że przy takiej kontroli zgodności z przepisami, korupcja jest niemożliwa, choć przyznał że w ministerstwie czeka na załatwienie ponad tysiąc wniosków. Według marksistowskiej dialektyki jest to pewnie logiczne, to też wszystko co nie podlega kontroli urzędnika musi być z definicji porażone korupcją. Przecież gdyby zniesiono idiotyczny przepis o ochronie gruntów rolnych, który nie pozwala właścicielowi ustalać najefektywniejszego sposobu wykorzystania terenu, to profity ze zmiany przeznaczenia terenu skorumpowałyby uczestników tej transakcji, bo uwierzyliby, że da się coś zrobić bez udziału urzędnika (łac. corruption = demoralizacja, przekupstwo).
Za „komuny” miałem okazję śledzić mechanizm tzw. „załatwiania”. Większość urzędników nie miała odwagi, by przepuścić sprawę z naruszeniem obowiązujących przepisów, oni po prostu ociągali się z załatwianiem, podkreślając swą nadzwyczajną dbałość o interes społeczny. Skutkowało to żądaniem dodatkowych dokumentów i zaświadczeń. Przyczyną nie było wrodzone lenistwo, lecz prosta kalkulacja, że klient któremu zależy na szybkim załatwieniu dotrze do któregoś ze znajomych, a ten zaproponuje bezpieczną transakcję wymiany świadczeń. W ten sposób tworzyły się mity szczególnie skutecznych adwokatów, projektantów, prywatnych praktyk lekarskich. Dogadzało to władzy, bo co jakiś czas poganiała urzędników wskazując gdzie rodzi się całe zło, dzięki temu niejeden sekretarz nabywał „ludzkich” cech, bo jeden telefon „wicie, rozumicie” przerywał obstrukcję. Nie było wtedy klasycznych łapówek, bowiem za gotówkę można było kupić tylko niechciane buble zalegające na półkach sklepowych. Pożądany towar tkwił w magazynie na zapleczu a tam docierało się wyłącznie poprzez sieć znajomości, oferując w zamian też coś nieosiągalnego w normalnej sprzedaży. Pamiętam przypadki, gdy pracownik architektury, w ramach doskonalenia swych umiejętności zawodowych, dostawał zgodę na projektowanie poza terenem podległym urzędowi w którym był zatrudniony. Kolega z innego urzędu przyśpieszał zatwierdzenie jego projektu, bo wiedział, że niedługo sam skorzysta z przyśpieszenia.
Tak więc, przekładając na klasyczną logikę, pan Lepper domagając się dodatkowych dokumentów, podbudowujących jego arbitralne oceny, podnosił stawkę, bowiem każda usługa i każdy towar poddany reglamentacji zwiększa swoją wartość proporcjonalnie do wzrostu jego rzadkości (elementarz ekonomicznej teorii wartości). Zdesperowani wyczekiwaniem na akceptację sprawy przez kolejnego urzędnika i po poczynionych nakładach na wcześniejszych etapach, stawali się bardziej domyślni i uparci w poszukiwaniu właściwego łącznika. O ile więc sprywatyzowany handel wyeliminował „załatwianie” to w administracji, procedury te uległy jedynie sublimacji. Teraz powstał profesjonalny zawód lobbysty, fachowca który wie komu i ile – sprawa Rywina czy Dochnala potwierdza tylko, że jak już zaczynać to tylko z profesjonalistami.
Technik naganiania potencjalnych dawców jest wiele. A to przetargi zamiast licytacji, a to ekspertyzy robione na zamówienie przez opłacone autorytety naukowe, które potrafią wykazać, iż rzeczy niemożliwe stają się możliwe. A to mnożenie warunków, które mogą spełnić wyłącznie określone osoby bądź firmy, tworzenie dziurawego prawa na zamówienie, sprzedawanie poufnych informacji o mających nastąpić zmianach w regulacji prawnej. Tylko amator lub wierzący w swą nietykalność głupek da się przyłapać.
Byłem zaskoczony, że nikt z komisji nie zwrócił uwagi na absurdalność przytoczonej argumentacji. Co więcej pan Karpiniuk podsycał ten myślotok, pytaniami, o zbieżnej z rozumowaniem pana Leppera konstrukcji. Usłyszałem zdanie „Czy świadek uważa, że bezprawnie zastosowane techniki operacyjne, były wykorzystywane tak, by obejść prawo…”. To ci dialektyka; działanie bezprawne nie naruszające prawa, kolejna perełka do kolekcji plusów dodatnich i plusów ujemnych. Rozochocony Lepper, podchwycił temat i wykazywał, że dlatego domagał się udziału swoich przedstawicieli w służbach specjalnych, by mieć kontrolę nad ich nielegalnymi operacjami. Bo jak można rządzić – ciągnął nie speszony – gdy nie ma się możliwości sprawdzenia z kim mamy do czynienia!!. Święta prawda. Nawet przedstawiciele PIS-u przełknęli ją bez szemrania. Przecież oni też wierzą w omnipotentne państwo. Ich recepta na walkę z korupcją to nie likwidacja urzędniczej uznaniowości, tylko model państwa policyjnego, gdzie każdy może być podsłuchiwany, szpiegowany, przepytywany w imię uczciwego państwa.
Wiarę pana Ziobry w transparentne państwo kładę na karb młodzieńczego idealizmu. Świat przestępczy, w odpowiedzi na skuteczne metody konfiskaty zgromadzonych na kontach bankowych pieniędzy, będzie lokował je w skarpetach i materacach znajomych, nieświadomych komu i jaką przysługę wyświadczają. Czy w tej sytuacji pan Ziobro zaakceptuje naloty i rewizje w całym kręgu osób, które miały przypadkową styczność z członkami grup przestępczych i dalej będzie twierdził, że uczciwi nie mają nic do ukrycia pod łóżkiem? To przypomniało mi wierszyk, w którym Miłosz po ucieczce na zachód, lapidarnie opisał przebieg kontroli na granicy „Zaglądali do toreb, zaglądali do waliz, nie patrzyli do d..y a tam miałem socjalizm”.
Ktoś słusznie zauważył, że korupcja to wentyl bezpieczeństwa dla gospodarki. To również przejaw ciężkiej choroby administracji, w której każdy urzędnik starając się udowodnić, że jest potrzebny, przez głupotę i zadufanie mnoży przepisy, które nic nie rozwiązują, a są jedynie przyczyną miliardowych strat i mitręgi zwykłych zjadaczy chleba.
Wymownym staje się fakt, że za pieniądze podatnika posłowie zajmują się analizą czy nie były przypadkiem naruszane prawa potencjalnych przestępców, przez nadgorliwe służby. Analizują, czy laptop p.Ziobry spadł świadomie zrzucony czy przypadkowo. A koszt dochodzenia kilkakrotnie przewyższa wartość tego szmelcu (sam wymieniam średnio laptop co trzy lata). Z perspektywy czasu widać, że szanowni posłowie zajmują się bzdurami, zamiast badać przyczyny patologii. Widocznie istotne problemy przerastają ich możliwości lub zajmowanie się nimi jest zbyt niebezpieczne.
Wojciech Czarniecki
(10 listopada 2008)

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here