Nasze władze doszły najwyraźniej do wniosku, że z budową dróg jednak sobie nie poradzą. Znalazły więc alternatywne rozwiązanie: zamiast tysięcy kilometrów autostrad będziemy mieć tysiące radarów, dzięki czemu nasze drogi i ulice staną się bezpieczniejsze – oczywiście według jakiegoś branżowego trustu móżdżków.
Otóż informuję móżdżków z trustu, że nie będzie. Z bardzo prostych powodów. Ludzie w innych krajach, na zachód od Polski, mają zaufanie, że jeśli jest znak drogowy: Ograniczenie prędkości do 30 km/godz. (czy 50 km/godz.), to mogą wierzyć, że jest ku temu jakiś powód.
U nas natomiast powód albo jest, albo go nie ma. Po prostu, ktoś zapomniał usunąć znak po robotach drogowych (które skończono parę lat wcześniej), albo właściciele stacji benzynowej załatwili z lokalną władzą, żeby ustawić znak: Zwolnij, bo jak ktoś zwolni, to może i rzuci okiem na licznik paliwa i zatankuje właśnie tam.
Na trasie katowickiej, z Warszawy czy Łodzi, każda wieś ma prawo przejazdu w poprzek drogi. Lat temu kilkadziesiąt, gdy furmanką telepało się powoli, prawo przejazdu w poprzek drogi znacznie ułatwiało życie. Dzisiaj, gdy niemal każde gospodarstwo ma samochód, jest to utrudniający jazdę anachronizm; każdy co chwila musi zwalniać do 70 km na godzinę i potem znów przyspieszać.
Do tego dodajmy przecudowną zabudowę polskich wsi, które ciągną się wzdłuż każdej szosy. Oznacza to, iż na wzmiankowanej trasie katowickiej właściwie niemal cały czas jedzie się wzdłuż obszaru zabudowanego, który wymaga jeszcze niższej prędkości.
Dlatego w warunkach braku porządnych dróg i autostrad ludzie dalej będą jeździć szybciej niż pozwalają na to znaki drogowe. Inaczej musieliby jechać np. z Warszawy do Katowic 8-9 godzin. A koszty mandatów za nadmierną prędkość potraktują, używając terminu z księgowości, jako koszty uzyskania.
Nawet obecny rząd, uważany – tylko w części słusznie – za liberalny brnie w tę samą ślepą uliczkę coraz wyższych kar, zamiast zmiany realiów i, co jeszcze ważniejsze, zmiany sposobu myślenia o regulowaniu rzeczywistości.
Nie jest bowiem przypadkiem, że pod względem przeregulowania gospodarki jesteśmy na świecie, w różnych rankingach, między 60. a 90. miejscem. To, po prostu, wynika z naszej prawdziwej natury, w której nadal silne są azjatyckie ciągoty państwa patrymonialnego, w którym wszystko i wszyscy zależą od i należą do władcy.
I jest rzeczą najzupełniej obojętną, czy dotyczy to karania kierowców zamiast budowania dróg, czy wymuszania na przedsiębiorcach, by nieustannie udowadniali (na piśmie!), że żaden z nich nie jest wielbłądem, czy kontrolowania tego, co kto kupuje na lotnisku (ostatnio musiałem pokazać kartę pokładową, aby w locie krajowym kupić gazetę!!).
Ważne jest jedno. Wszystkie te urzędowe interwencje pokazują, że w Europie jesteśmy tylko de iure; de facto mentalnie ciągle tkwimy w Azji Zachodniej.
Jan Winiecki
Źródło: Money.pl