Ministerstwo Sportu jest Polsce potrzebne jak przysłowiowe zawiasy w plecach; wystarczyłby, jak przed wojną, departament kultury fizycznej w Ministerstwie Oświecenia Publicznego (podobnie, w randzie departamentu tegoż ministerstwa, zmieściłoby się Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa).
Ale skoro już istnieje i służy diabli wiedzą do czego, to rzuca się na ten odcinek ludzi co najmniej dziwnych, nieodmiennie dostarczających prasie tematów do zajmujących, choć niezbyt swą wymową krzepiących publikacji. Mirosław Drzewiecki, pogromca PZPN i własnej żony, nie jest tu wyjątkiem.
Ostatnio Mirosław Drzewiecki ogłosił, że dla zyskania kasabubu skłonny jest wystawić na przetarg nazwę Stadionu Narodowego. Kto wylicytuje najwięcej, będzie go mógł nazwać, jak będzie chciał – najprawdopodobniej brendem swojej firmy. Minister oznajmił, że spodziewa się z tytułu tej dzierżawy jakichś 20 milionów rocznie.
Propozycję już zdążono obśmiać. Mnie się natomiast podoba, choćby dlatego, że to mój stary pomysł – kto chce, niech sprawdza, że ogłosiłem go w jednym z opowiadań o redaktorze Aleksandrowiczu, zebranych w książce „Coś mocniejszego”. Z tym, że w oryginalnej wersji pomysł dotyczył nazw ulic (o Euro 2012 i stadionach jeszcze nikt wtedy nie mówił).
W końcu, co za pożytek z tego, że w każdym polskim mieście mamy plac Piłsudskiego, ulicę Piłsudskiego i Aleję Piłsudskiego, skoro przeciętny Polak i tak nie wie, kto to był. A gdyby tak wystawić wszystkie ulice na przetarg, komu by przeszkadzało, że mamy, dajmy na to, Aleje Coca-Coli, plac Vizira i skwer Milky Way?
Nikomu by nie przeszkadzało, a przecież właściciele tych brendów, w przeciwieństwie do Piłsudskiego czy Kościuszki, mogą za ulice i place zdrowo zapłacić. No, oczywiście, jest pewne ryzyko, że Stadion Narodowy wykupi na przykład Gazprom i nazwie Stadionem Stalina, albo Bohaterskich Pogromców Polskich Faszystów w Katyniu, ale można się przed takimi wypadkami zabezpieczyć odpowiednio skonstruowaną wymową.
Przypominam, że propozycja ministra Drzewieckiego jest już drugą utrzymaną w podobnym duchu ofertą. Pierwszy był wicepremier Waldemar Pawlak, który niedawno zaproponował, by „pewne stanowiska” oddawać na przetarg.
Również ten pomysł chwaliłem w swoim komentarzu prasowym – no pewnie, skoro, na przykład, ministra sprawiedliwości i tak zawsze obsadza swoim człowiekiem lobby prawnicze (interludium Czumy, jak się wydaje, nie będzie trwało zbyt długo), to dlaczego nie mają za to zabulić? Na biednych nie trafiło.
W kraju, gdzie już nie tylko „Staszek” sprawdza się w biznesie, ale także i jego syn, i tak jest jak jest i będzie jak jest, to niech lepiej te pieniądze trafiają do skarbu państwa, które przeznaczy je na socjal, niż jak dotąd do prywatnych kieszeni. Państwo jest jak koń – jak już zostało kompletnie zajeżdżone, to nie pozostaje nic innego, niż sprzedać do rzeźni.
Chwaląc pomysł Pawlaka zapomniałem dodać, że handlowaniem tymi wystawionymi na przetarg stanowiskami bezwarunkowo powinni się zająć ludzie PSL, z samym wicepremierem na czele. Ale to chyba oczywiste, któż potrafi to lepiej?
W kabaretowym numerze „Egidy”, w czasach, gdy miałem jeszcze czas uprawiać to szlachetne hobby, Joanna Jeżewska, parodiująca pewną Pierwszą Damę, mówiła (tekstem Marcina Wolskiego): zaprosił nas do programu Lis i pyta „co z tą Polską”. No niby co, przecież jeszcze sporo zostawiamy!
Obecna ekipa ma szansę nie zostawić już prawie niczego.
Rafał A. Ziemkiewicz
Źródło: INTERIA.PL