Współautor pierwszego artykułu w radzieckiej prasie przedstawiającego prawdę o katyńskim mordzie, Aleksiej Pamiatnych, w swoim niedawnym tekście dla „Kultury Liberalnej” wspomina jak znajomy opowiadał mu o swojej wizycie w popularnej rosyjskiej stacji radiowej. Zapytano tam słuchaczy, kto jest odpowiedzialny za zbrodnię w Katyniu. Wyniki były wielce wymowne: 85% wskazało na Niemcy.
Coś ruszyło. Oby. Rosjanie inaczej spojrzeli na historię i okazali swoje człowieczeństwo, choć może tak naprawdę my tego człowieczeństwa nie chcieliśmy dostrzec. Słowa uznania dla Dmitrija Miedwiediewa, Vaclava Klausa i Michaiła Saakaszwiliego i pozostałych oficjeli, którzy pokonali setki, a nawet tysiące kilometrów w drodze do Krakowa. Za to, że nie musieli bać się konfrontacji rzeczywistości ze swoimi żałobnymi deklaracjami o jedności z Polską.
Zagrożeniem dla polsko – rosyjskiego zbliżenia wydają się być polscy dziennikarze, komentatorzy i publicyści. I ich sadomasochistyczny upór, by wmawiać Polakom, że są nekrofilskimi rusofobami. Bo wspominają Katyń, a jeszcze będą mieli czelność pamiętać o Smoleńsku. I najważniejsze przesłanie: pamięć o tych tragicznych wydarzeniach to synonim wrogości wobec Rosji. Żadna żałoba nie czyni sposobności, by chociaż na chwilę się opamiętać i przynajmniej ugryźć się w język przed wykrzyczeniem podobnych fantazmatów. Jeżeli ktoś ci przez całe życie będzie wmawiał, żeś rusofobem, to z czasem dla świętego spokoju przyjmiesz to do swojej świadomości, bo ile można bronić się przed prawdą w imię łechtania narodowych kompleksów.
Nie trzeba było długo czekać na rozmnażane jak grzyby po deszczu etatowe teorie spiskowe. Tym, jak wiadomo, opierają się wyłącznie bezmózgowi członkowie „salonu” czy „razwiedki”, sympatyzujący z establishmentem. Już pal sześć, że największy establishment medialny stworzyli właśnie najbardziej krewcy przedstawiciele środowisk mieniących się za niepoprawnie politycznie, a w rzeczywistości sympatyzujących z drugą partią w Polsce. Jakby nie patrzeć, środowisko okołopisowskie ma po swojej stronie: dwa dzienniki, dwa tygodniki (w tym ten o największej sprzedaży) oraz zarówno prywatną, jak i publiczną radiofonię i telewizję.
Żałoba
Cyprian Kamil Norwid pisał, że Polacy to społeczeństwo najlichsze, tak naród najpierwszy. I jako naród, większość Polaków bez wątpienia zdała ten egzamin. To prawda, że w pewnym momencie na Krakowskim Przedmieściu zrobił się folklor, a pilnujący porządku przy Pałacu Prezydenckim musieli wysłuchiwać wiązanek parszywiałości na swój temat. Każde zjawisko ulegające masowości przybiera w końcu szaty kiczu i małostkowości, bo masowość to różnorodność. A różnorodność to także buractwo.

Cisi bohaterowie. Harcerze wykonali pod Pałacem Prezydenckim mrówczą pracę, zawstydzając funkcjonariuszy policji oraz straży miejskiej, którzy po raz kolejny pokazali żenujący poziom przygotowania do służby. (fot. Nicole Mazur)
Cisi bohaterowie. Harcerze wykonali pod Pałacem Prezydenckim mrówczą pracę, zawstydzając funkcjonariuszy policji oraz straży miejskiej, którzy po raz kolejny pokazali żenujący poziom przygotowania do służby. (fot. Nicole Mazur)

Skąd zatem ten żałobny fenomen? Większość Polaków jest bardzo przywiązanych do symboliki śmierci, co bierze się głównie z poczucia religijności. Religijność jest w ogóle wyrażana przez symbole, zaś w samym katolicyzmie (wyznaniu, przynajmniej kulturowo, odgrywającym niezmiernie ważką rolę w Polsce) właśnie symbolika śmierci jest fundamentem wiary. To poczucie religijności ma zdecydowanie bardziej charakter społeczny (czyż to nie piękne, jak najbardziej zatwardziali ateiści krzyczą „o Boże”?), aniżeli metafizyczny – przez święta w rodzinnym gronie, aż po tragiczne wydarzenia przejmujące wymiar masowych uroczystości.
Patrząc na reakcje Polaków, można powiedzieć, wbrew tezie stawianej swego czasu przez ks. Waldemara Chrostowskiego, iż śmierć jest silniejsza niż życie. Bo, jak widać na przykładzie naszego podwórka, racja jest po stronie tych, których nie ma już z nami. Szacunek dla majestatu śmierci, mimowolnie, podświadomie rekonstruuje nasz światopogląd, nierzadko zresztą czyniąc go bardziej starannym, niż ten, który wypracowaliśmy na co dzień.
Z drugiej strony, nie warto ulegać pewnym złudzeniom. Komukolwiek ze świata polityki, odpukać w niemalowane, dane byłoby zejść z tego świata, to w zasadzie pamięć o nim nie mogłaby funkcjonować inaczej, niż w patetycznych, przerysowanych retrospekcjach. Jeżeli dzisiaj chwalimy tragicznie zmarłych polityków (wszystkich bez wyjątku!), którzy niejednokrotnie wykazywali się intelektualną indolencją czy po prostu brakiem przygotowania do sprawowania urzędu, to wypada zadać pytanie, co takiego się dzieje, że obecna, w końcu tak genialna generacja parlamentarzystów i ministrów pracuje nieefektywnie.
Lech Kaczyński
Zwolennicy zmarłego prezydenta czują triumf. 180 tysięcy ludzi oddało hołd w Pałacu Prezydenckim, a jeszcze więcej rozstawiło znicze na ulicach, uliczkach, chodnikach całego świata bądź opłakiwało prezydencką parę w zaciszu czterech ścian.
I znowu ze strony tych, co rozpalić do czerwoności można wzmianką o katolskim ciemnogrodzie, dzika satysfakcja. W końcu ta czy inna dziennikarka publicznie wylewała łzy, a wcześniej była tak bezczelna, bo krytykowała Prezydenta. W ogóle naród bezczelny, bo szydził, opluwał, a teraz zamiast się wstydzić, przeprosić i podwinąć ogon jak zbity pies, jeszcze wymyka się na pierwszy plan kradnąc nam święto. My jesteśmy czyściuteńcy, my wrogów nie mamy, więc nie ma obaw, że czyjaś śmierć będzie końcem i dla nas.
To nieprawda, że do zdobycia sympatii niezbędny jest public – relations, notabene jakiś fetysz współczesności. Ronald Reagan nie kalkulował, kiedy opłacała się szczerość, nie przejmował się intelektualnym ekshibicjonizmem. Był prawdziwy. I uwielbiany. Na dodatek zdążył swoje zrobić i historia spogląda na niego łaskawie.
„Nie słuchał speców od wizerunku”. Nie słuchał? A odznaczenia dla młodych bohaterów, które miały rozmiękczyć jego wizerunek? A żonglowanie ministrami, zwanymi częściej „spin – doktorami”? A szybki koniec Piotra Kownackiego?
Lech Kaczyński był bardzo często niesłusznie krytykowany, to najzupełniej prawda. Wykpiwano jego patriotyzm, choć czasem faktycznie przejmował on przejaskrawioną i karykaturalną formę, tworzoną jakby na pokaz i przekór. Niesprawiedliwie wyśmiewano jego szlachetne poparcie dla Gruzji, choć najzupełniej uczciwie trzeba przyznać, że na własne życzenie samego Prezydenta, który niepotrzebnie podniósł larum po „zamachu” w Tbilisi, bez mała oskarżając już nawet chyba mocno zdezorientowanych Rosjan. Infantylnie naśmiewano się z jego facjaty w brukowcach, oskarżano o alkoholizm, jednak to wszystko miało swoje emocjonalne źródło. W bezmyślnej ignorancji konstytucji, w sporze o samolot, krzesła, czy w głupich uśmieszkach, jak przy okazji wizyty Condoleezzy Rice.
Lech Kaczyński przypomniał Polakom o pięknych postaciach jak rotmistrz Witold Pilecki, którzy w założeniu komunistycznych zbrodniarzy mieli z pamięci Polaków zniknąć na zawsze. Znowuż ten sam Lech Kaczyński nie potrafił wyzbyć się politycznych kalkulacji, gdy wzbogacał kolejne biografie najważniejszymi polskimi odznaczeniami.
Stanisław Janecki wspominał niedawno swoje spotkanie z Januszem Kochanowskim. Podczas jednej wizyt w Wielkiej Brytanii, Kochanowski rozmawiał z przedstawicielem tamtejszej administracji o brytyjskim procesie legislacyjnym. Doszli w końcu do osoby monarchy, który podpisuje ustawę i polski gość zadał pytanie: „A co, jeżeli nie chce podpisać?”. Brytyjczyk popatrzył na Kochanowskiego z przerażającym zdziwieniem, a zarazem bezradnością. W końcu odpowiedział: „Wie pan, to się nie zdarzyło od 300 lat! [po raz ostatni z prawa odmowy sankcji ustawy skorzystała królowa Anna w 1707 roku – przyp. AK]”. Janecki, kiedy słuchał tej historii, spostrzegł na twarzy swojego rozmówcy pewien żal. Dlaczego nie może być tak u nas. Dlaczego Lech Kaczyński kunktatorsko wetuje kolejne ustawy gabinetu Donalda Tuska, choć rząd i bez tego oddycha już rękawami.
Mąż stanu nie mówi źle o polskim rządzie zagranicą, jakikolwiek on by nie był, bo brudy trzeba prać w domu. Mąż stanu popiera polskie kandydatury na kluczowe stanowiska w międzynarodowych organizacjach, nawet, jeśli jednocześnie skrywa osobiste urazy. Dla męża stanu nie liczy się dobro partii.
I jeszcze raz o Rosjanach. Podobno Lech Kaczyński był zafascynowany ichniejszą kulturą i niezmiernie pałał sympatią do naszych sąsiadów, tylko interes państwa kazał mu powściągnąć swoją życzliwość. Czy naprawdę w interesie Polski jest nieprzejednana wrogość do Rosji? W dyplomacji, często jak w życiu, trzeba się uśmiechać, nawet gdy jednocześnie otwiera się nóż w kieszeni. Zupełnie inaczej brzmi uwaga o tym czy innym filmie przekłamującym historię, gdy mówi twój przyjaciel, po którego przyjaźni może za chwilę nie być śladu, aniżeli nieprzejednany adwersarz, bo on i tak zawsze wie swoje.
Nowa polityka a nadchodzące wybory
Znamię sobotniej tragedii z pewnością pozostanie w naszym życiu publicznym przez kilka najbliższych miesięcy. Politycy opamiętają się na jakiś czas, posłowie będą z sejmowej mównicy spoglądać miejsca w pierwszym rzędzie, na których zasiądą nowe, nieznane twarze. Wyborcy będą przeczuleni przez pierwsze tygodnie na wszelkie przejawy chamstwa.
Niezwykła symbolika. 15 kwietnia 1989 roku w Sheffield miała miejsce największa tragedia w historii angielskiego futbolu. Podczas meczu półfinału Pucharu Anglii pomiędzy Liverpoolem a Nottingham Forrest zawaliła się trybuna zajmowana przez fanów „The Reds”. Zginęło 96 osób. (fot. irishblogs.ie)
Niezwykła symbolika. 15 kwietnia 1989 roku w Sheffield miała miejsce największa tragedia w historii angielskiego futbolu. Podczas meczu półfinału Pucharu Anglii pomiędzy Liverpoolem a Nottingham Forrest zawaliła się trybuna zajmowana przez fanów „The Reds”. Zginęło 96 osób. (fot. irishblogs.ie)

Oczywiście nie nastąpi trwała przemiana polskiej polityki. Nie dojdzie do istotnego złagodzenia partyjnych sporów. PO i PiS nie zrezygnują z mowy nienawiści, zwłaszcza, że ich polityczny byt jest na tej nienawiści i strachu przez nią potęgowanym misternie zbudowany, co pozwala ukryć merytoryczne słabości. O ile jeszcze PiS posiada więcej twardego elektoratu (sympatyzują z nim przeważnie ludzie o słabszej percepcji politycznej), przez co Platforma nie jest tak bardzo im potrzebna, to PO (której wyborcy są bardziej pragmatyczni i mniej przywiązani do wybranej partii) potrzebuje PiS-u jak ryba wody. Pretekst centrolewicowych wyborców do oddania głosu na Platformę zniknąłby wraz z zejściem ze sceny środowiska zbudowanego przez braci Kaczyńskich.
Nie miejmy też złudzeń – artyści naszej sceny nie omieszkają skwapliwie wykorzystać tragedii dla zbicia politycznego kapitału. Kuriozalną tezę zdążył już postawić Ryszard Kalisz w wywiadzie dla „Polski The Times”: „[P]rawica chciała zawłaszczyć pewne symbole. (…) Ale po tej tragedii niech nikt nie waży się mówić o nas postkomuniści. Pomijając, czy były do tego podstawy, bo moim zdaniem nie było, to myślenie zostało całkowicie zanegowane przez tę tragedię smoleńską.” Na pytanie „To gdyby ktoś na Pana albo na kolegów z SLD mówił ty komuchu, to co?”, odpowiedział bez bicia: „To jakby nie miał szacunku dla grobów i tragicznie zmarłych.”
W sentymentalne tony będzie celować, co oczywiste, Jarosław Kaczyński. Chociaż już zewsząd słychać komentarze, iż tylko na tej karcie straci. Możliwe. Mało tego, ewentualna porażka tylko spotęguje czarne chmury, które od dawien dawna zbierają się nad jego partią. Kiedy bowiem jeszcze rozważano reelekcję Lecha Kaczyńskiego, PiS-owcy mieli tą pewność, że w odwodzie pozostaje jego brat, który niewątpliwie jest naczelnym wodzem środowiska i jego niepodważalnym autorytetem. Niespodziewanie szybko życie powiedziało „sprawdzam”. A więc, jeśli nie on, to kto?
Swoją drogą, już samo przystąpienie Jarosława Kaczyńskiego do walki o prezydencki fotel budzi niesmak. Jeśli bowiem oficjalnie prezentuje się kandydaturę na kilka godzin przed końcem zgłoszeń do PKW, to przy konieczności zebrana 1000 podpisów, są dwa warianty – albo te podpisy były już zbierane wcześniej pod niezgłoszoną kandydaturą (co oznacza, że sam Kaczyński okłamał opinię publiczną, a w najlepszym razie ominął prawo), albo zbierano je in blanco, co przy mainstreamowym charakterze takiej partii jak PiS, jest zwyczajnie żałosne.
W SLD zwietrzono doskonałą okazję do osłabienia pozycji Grzegorza Napieralskiego. Chyba nie można było wykonać większej krzywdy liderowi SLD, niż wystawiając go w wyborach. Do odstrzału miał pójść stary pezetpeerowski aparat, uosabiany w osobie Jerzego Szmajdzińskiego. Napieralski, strosząc pióra, jakiego to wyniku Szmajdziński nie osiągnie, tylko naciągał bata na spróchniałe skrzydło „Sojuszu”. Po klęsce miało nastąpić cynicznie niedowierzane: „No jak to, przegrałeś? Przecież wszyscy byliśmy pewni twojego zwycięstwa, byłeś wręcz faworytem!”. Podobnie intencje przyświecają także i teraz. Na wyeliminowanie z partyjnej gry liczy pokoleniowy konkurent Napieralskiego, Wojciech Olejniczak: „Jest przewodniczącym. Niech bierze na siebie odpowiedzialność”.
Przyśpieszony charakter wyborów pokrzyżował plany środowiskom wolnościowym, chociaż być może prominenci Unii Polityki Realnej tak naprawdę pozbyli się bólu głowy, jakim była presja ze strony sympatyków, by pokazać się w wyborach – co dla kanapowej partii, jak wiadomo, niesie wysiłek nieproporcjonalnie wielki do korzyści.
Mniej ustępliwy okazał się Janusz Korwin – Mikke, który zarzeka się, że posiada poparcie tegoż samego UPR-u – żeby nie było wątpliwości, na wszelki wypadek jego upeerowscy poplecznicy założyli nową stronę internetową partii (upr.pl), niezależną [sic!] od postwitczakowego UPR-u, wciąż uznawanego przez Korwinistów za nielegalny. Nie ma to jak dzielenie kanapy. Brawo.
Abstrahując od wszelkiej emocjonalności związanej z tą kandydaturą, (umówmy się – bardzo teoretyczną), to w zasadzie nie trudno odnaleźć wiele elementów, które predysponowałyby prezesa WiP-u (swoją drogą, ten skrót brzmi bardzo tandetnie) na stanowisko głowy państwa. Korwin – Mikke jest człowiekiem niezwykle eleganckim (notabene, uwielbiana przez niego mucha podobno zwiększa empatię rozmówcy), inteligentnym, taktownym (polecam wywiad w „Czułych draniach” na YouTube) i na wskroś sympatycznym. Biegle mówi po angielsku (co jest wśród naszych „elit” niezwykle rzadkie) i rosyjsku, a także potrafi posługiwać się siedmioma innymi językami obcymi (szczegółowo mówi o tym w wywiadzie dla portalu frizona.pl). Słowem, gdyby wykreślić z pamięci wszelkie jego niefortunne tezy, nieraz mętną retorykę czy dziwactwa typu kobiece alter-ego, okazałoby się, że to osoba wielce reprezentacyjna.
Oczywiście istniałoby zaraz zagrożenie, że starałby się zdemolować polską politykę zagraniczną. Chociaż z drugiej strony Korwin – Mikke w swojej wizji dyplomacji wyraźnie sympatyzuje z XIX–wiecznym modelem konserwatywnego męża stanu, takiego na kształt Charles’a Talleyranda, a więc, de facto, skrajnego pragmatyka.
Wiem, niemożliwe.
Adam Karpiński

3 KOMENTARZE

  1. Tak naprawdę to czas na coś zupełnie niezależnego od WiPu i UPR-u. Czarnego PR-u Korwina nie zniszczymy nawet po jego śmierci.

  2. Prawda, prawda…
    Ale dzisiejsze środowisko liberalne jest już tak podzielone, że taki ruch byłby już tylko jakąś groteską.

  3. Na stronie „konserwatyzm.pl” p,Adam Wielomski opublikował list otwarty do redakcji „Nasz Dziennik” w sprawie bardzo ważnej dla katolików, tradycyjnych katolików. Pisze w nim o przyjmowaniu Komuni Świętej oraz katolickich pogrzebach polityków, którzy stoja w sprzeczności nauk Kościoła RzymskoKatolickiego. Może strona „prokapitalizm.pl” ten list ściągnie dla wywołania szerszej dyskusji w różnych środowiskach konserwatywno – liberalnych???

Comments are closed.