Zarówno prezydent Turcji, jak i premier Holandii instrumentalnie wykorzystują konflikt na linii Ankara-Haga do mobilizacji i powiększenia swojego elektoratu. Robią to skutecznie, czego dowodem może być zwycięstwo liberałów w środowych wyborach parlamentarnych w Holandii. Ten kryzys ukazuje jednak coś więcej: wewnętrzne sprzeczności  liberalnej demokracji. Państwa niechętne dotychczas akcentowaniu kulturowych różnic przymuszane są przez rzeczywistość polityczną do uwzględniania tych czynników w procesie decyzyjnym.

Nieudany pucz w Turcji w lipcu ubiegłego roku stał się pretekstem ułatwiającym walkę z politycznymi przeciwnikami prezydenta Recep Tayyip Erdoğana. Według oficjalnych danych w Turcji  aresztowano ponad 40 tys. osób związanych nie tylko z wojskiem, ale także z sądownictwem, mediami, szkolnictwem i biznesem, a ponad 100 tys. osób zostało zawieszonych w swoich obowiązkach lub zwolnionych z pracy. Wygranie planowanego na 16 kwietnia referendum, które dotyczy wprowadzenia systemu prezydenckiego, zalegalizowałoby praktycznie nieograniczoną władzę Erdoğana. Negatywny wynik referendum byłby natomiast żółtą kartą dla obozu prezydenta i jasnym sygnałem na brak demokratycznej legitymacji na tak daleko idące zmiany ustrojowe. Dlatego też turecki rząd zaplanował serię spotkań i wieców z diasporą turecką w Europie Zachodniej. Celem jest mobilizacja zarówno zagranicznego, jak i krajowego elektoratu. Sprzeciw Holandii wobec organizowania tego rodzaju kampanii był dla Erdoğana doskonałym prezentem.

Analiza konfliktu na linii Ankara-Haga jedynie z perspektywy bieżących wydarzeń przeważnie prowadzi do wniosku, że zarówno prezydent Turcji Erdoğan, jak i premier Holandii Mark Rutte, instrumentalnie wykorzystują tę sytuację dla mobilizacji i powiększenia swojego elektoratu. To prawda: robią to skutecznie, czego dowodem może być zwycięstwo liberałów w środowych wyborach parlamentarnych w Holandii.

Jednak na wydarzenia ostatnich dni należy patrzeć też w dużo szerszym kontekście, o którym od kilku dekad usilnie zapomnieć chcą zsekularyzowane społeczeństwa Europy Zachodniej. Religia i nacjonalizm to wciąż potężne czynniki mobilizujące elektorat. Dlatego też wiele osób ze zadziwieniem musiało oglądać demonstracje tysięcy Holendrów (sic!) skandujących pod konsulatem w Rotterdamie „Allah Akbar” i „Erdoğan, Erdoğan!”.

Oparcie polityki imigracyjnej i integracyjnej na koncepcji wielokulturowości, zgodnie z którą wszystkie kultury są takie same i identycznie dostosowane do liberalnej demokracji, okazuje się przekonaniem, które więcej ma wspólnego z myśleniem życzeniowym, niż z trzeźwym oglądem rzeczywistości politycznej. Wynika to z prostej przyczyny. Współczesne, laickie społeczeństwa Zachodu są na tyle atrakcyjne w wymiarze gospodarczym, by przyciągnąć miliony imigrantów z całego (niezsekularyzowanego!) świata. Jednocześnie jednak są na tyle słabe w wymiarze tożsamościowym, że nie potrafią w tym aspekcie stworzyć alternatywy dla imigrantów pochodzących ze wspólnot opartych na więzach pokrewieństwa i religii. Gdy zatem dochodzi do poważnego kryzysu o podłożu aksjologicznym, okazuje się, jak krucha jest budowla społeczeństwa opartego jedynie na spoiwie wartości materialnych i nieuchwytnym pojęciu obywatelstwa. Wspólnota interesów umożliwia bowiem zawiązywanie stowarzyszeń, a zatomizowane, przesadnie zindywidualizowane i ostatecznie amorficzne społeczeństwa zachodnie straciły zdolność do tworzenia wspólnot.

Problemów dotyczących aksjologii i tożsamości tymczasem wciąż przybywa. Kwestia przyjmowania uchodźców i imigrantów jest tego najlepszym przykładem. Tylko w 2015 roku do Niemiec przybyło około miliona uchodźców i imigrantów. Ograniczenie fali migracyjnej w ubiegłym roku do 300 000 osób było możliwe tylko dzięki podpisaniu umowy z Ankarą, która za 6 miliardów euro zobowiązała się do strzeżenia granic i zawracania imigrantów do Turcji. Jednak jest wysoce prawdopodobne, że w sytuacji wciąż wzrastającego napięcia między Turcją a Europą Zachodnią umowa będzie wypowiedziana, a kryzys migracyjny wybuchnie z nową siłą.

W samych tylko Niemczech żyje obecnie około 5 milionów muzułmanów, z czego mniej więcej 60% stanowią osoby pochodzenia tureckiego. Liczna turecka diaspora żyje również we Francji (ok. 700 000 osób), Bułgarii (ok. 600 000), Wielkiej Brytanii (ok. 500 000., w tym Turcy cypryjscy), Holandii (ok. 400 000), Austrii (ok. 300 000) i Belgii (ok. 200 000). Jest prawdopodobne, że w rozgrywce z Berlinem, Hagą czy Brukselą, Erdoğan będzie jeszcze wielokrotnie próbował sięgnąć po „turecką kartę”. Już w 2011 r. w Düsseldorfie Erdoğan przed publicznością składającą się z 10 t000 niemieckich Turków stwierdził, że imigranci tureccy w pierwszej kolejności powinni uczyć się języka tureckiego, a dopiero potem języka niemieckiego i dodał, że są oni „częścią Niemiec, ale także częścią naszej wielkiej Turcji”. Coraz częściej zarzuca on też państwom Zachodniej Europy islamofobię, co w razie potrzeby może ułatwić mu polityczną mobilizację muzułmanów, nie tylko z resztą w RFN czy Holandii.W tym kontekście należy odczytywać także ostatnie słowa Erdoğana odnoszące się do przyjęcia przez UE prawa pozwalającego na wprowadzanie pracodawcom zakazu noszenia islamskich nakryć głowy. Prezydent Turcji oświadczył, że taka decyzja oznacza podjęcie przez UE krucjaty przeciwko islamowi.

Kryzys na linii Ankara-Haga ukazuje także wewnętrzne sprzeczności  liberalnej demokracji. Jeżeli za fundament liberalnej demokracji uznamy wolność słowa i zgromadzeń, to na jakiej podstawie zakazano wieców tureckich polityków? Argumenty mówiące o konieczności zapewnienia bezpieczeństwa w newralgicznym czasie finału kampanii wyborczej w Holandii są słabą wymówką, ponieważ takie spotkania zostały zakazane także w Niemczech i Austrii. Zresztą sam kanclerz Austrii Christian Kern przyznał wprost, że przyczyną wprowadzenia zakazu jest sprzeciw wobec próby zmiany konstytucji w Turcji i wprowadzenia systemu prezydenckiego. Zmiana ta  będzie legalizowała dyktaturę istniejącą od kilku lat w Turcji . Ciekawe jednak, że tym samym europejskim politykom nie przeszkadzało, gdy jeszcze kilka lat temu setki osób było zwalnianych z pracy i więzionych za poglądy sprzeczne z polityką ankarskiego rządu.

Państwa Zachodu opierające się dotychczas na liberalnej demokracji programowo zakładającej daltonizm kulturowy i nieumiejętność dostrzegania kulturowych różnic przymuszane są niejako przez rzeczywistość polityczną do uwzględniania tych czynników w procesie decyzyjnym. Tym samym próbując zachować pozory liberalnej demokracji wikłać będą się w coraz większe sprzeczności i nie ulega wątpliwości, że ich ustrój coraz silniej będzie dryfował w kierunku dalekim od tego, który wydawał się tak oczywisty jeszcze kilka lat temu. Paradoksalnie, zmiany te mogą nastąpić najgwałtowniej właśnie w tych państwach, gdzie ideologia wielokulturowości zapuściła najgłębsze korzenie.

Mariusz Sulkowski

Tekst pochodzi ze strony Klubu Jagiellońskiego…

1 KOMENTARZ

  1. Zacznijmy od tego ze Turcy pojawili sie w Europie Zachodniej nie po to zeby pomagac budowac sile gospodarcza Niemiec, Francji czy Holandii, lecz dlatego zeby stworzyc tutaj przyczulek muzulmanski do przyszlej wojny z chrzesciajanstwem. Turcy w 95 % nie asymiluja sie i nie zasymiliuja, zawsze beda czuc swoja przynaleznosc do Turcji a ich rola jest rozmnazac sie do granic bolu (prawie kazda turecka rodzina w Niemczech ma od 3 do 8 dzieci) i stanowic 5 kolumne gotowa do walki na sygnal. Sama Turcja to kraj rzadzony przez pewna mala elite ktora wspolrzadzi w Niemczech i jest powiazana nawet malzenstwami. Np. syn ex kanclerza Kohla jest ozeniony z corka pewnego bogacza tureckiego. Ma to zapewnic po wsze czasy wplywy kilku rodow na terenie swiata, w tym przypadku na terenie Niemiec i Turcji. Za 20 lat w Niemczech bedzie spokojnie z 20 mln Turkow, a Niemcy beda gadac z psami w aletrshajmach.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here