Samuel Huntington w jednym ze swoich esejów pt. „Przyszłość demokracji” zastanawia się nad naturą demokracji, możliwościami jej przetrwania i tym, co stanowić może o jej zaistnieniu. Jeden z wniosków jakie stawia sprowadza się do konstatacji, że istnieje zależność pomiędzy bogactwem a demokracją.
Jak jednak kształtuje się ta zależność?
Otóż Huntington jednoznacznie stwierdza, że demokracja wynika z bogactwa, nie zaś odwrotnie. Na rzecz potwierdzenia swojej tezy przytacza następujące argumenty:
a). w kraju bogatym wyższy jest poziom oświaty i bardziej rozwinięte środki masowego przekazu, co sprzyja demokracji;
b). bogactwo łagodzi konflikty polityczne – przegrani politycy mają wiele innych, niepolitycznych możliwości zaspokojenia swoich ambicji;
c). w krajach wyżej rozwiniętych dochód, a także i bogactwo rozłożone są bardziej równomiernie.
Uwzględniając fakt, że istotnym elementem demokracji są tzw. rządy większości, najlepiej by było, gdyby większością taką okazała się „(…) dość zadowolona klasa średnia, nie zaś ubogie masy stojące naprzeciw bogatej oligarchii”.
Trudno oczywiście mechanicznie stwierdzić, który moment jest tym najwłaściwszym do wcielenia demokracji. Nie ma jednego wskaźnika, który obowiązywałby wszystkie państwa. Np. w Chile, zreformowanym i odbudowanym po rządach socjalistów przez dyktaturę generała Pinocheta, potrzeba na to było kilkunastu lat. Hiszpania stała się demokratyczna dopiero po śmierci gen Franco. Zarówno jednak w Chile, jak i w Hiszpanii zaistniała jedna z przesłanek, o których wspomina Samuel Huntington, tzn. dobrobyt.
Co spowodowało, że w krajach tych pojawił się dobrobyt?
Warunkiem niezbędnym zaistnienia dobrobytu jest poszanowanie własności prywatnej. Mimo że Chile i Hiszpania przez szereg lat nie były państwami demokratycznymi, ich rządy nie wykorzystały swej dyktatorskiej pozycji do wyzucia ludzi z własności. Nie należy przesadzać w twierdzeniu, że zarówno Pinochet, jak i Franco byli gospodarczymi liberałami. Oczywiście nie byli, niemniej mieli w pewnym momencie odwagę otoczyć się młodymi ludźmi, którym powierzyli czuwanie nad ekonomicznymi przeobrażeniami. W Chile byli to tzw. „Chicago Boys”, związani z laureatem Nagrody Nobla Miltonem Friedmanem, natomiast w Hiszpanii pieczę nad sprawami gospodarki przejęli pod koniec lat 50-tych „fachowcy z Opus Dei”, organizacji wpływowej w tamtym czasie w Hiszpanii, od dawna już usiłującej nakłonić generała Franco do wprowadzenia liberalnych reform.
Na efekty wprowadzonych zmian nie trzeba było czekać zbyt długo, choć nie od razu wszystkim zaczęło się poprawiać. Nie zmienia to faktu, że w pewnym momencie warunki ekonomiczne zarówno Chile jak i Hiszpanii polepszyły się na tyle, że można było łagodnie przejść do demokracji. Oba kraje mogą być potwierdzeniem tezy Samuela Huntingtona: najpierw dobrobyt – później demokracja. Ich przykłady dowodzą przy okazji, że państwo może rozwijać się gospodarczo w warunkach dyktatury, oczywiście przy zachowaniu zasady poszanowania własności prywatnej i wolnego rynku. Inny dyktator, Fidel Castro wybrał swego czasu zgoła odmienną drogę. Podobnie jak inni socjalistyczni zamordyści, wykorzystał on swą władzę do konfiskaty prywatnej własności i oddania jej pod kuratelę państwa. Skazał tym samym swoich rodaków na długie lata życia w nędzy.
Wszyscy mamy jeszcze w pamięci nasze przechodzenie do demokracji. Pierwsze spostrzeżenie jakie się tu narzuca, nieuchronnie prowadzi do wniosku, że u nas proces ten, dokonał się jakby od tyłu: najpierw demokracja, a potem … No właśnie, co potem? Red. Stanisław Michalkiewicz zauważył kiedyś, że w roku 1989 Polacy dostali demokrację, natomiast nie dostali wolności. Brzmi to może trochę jak paradoks, jednak „coś w tym jest”.
Gdy w 1989 roku zmienił się ustrój polityczny Polska nie była krajem zamożnym, Polacy zaś nie byli narodem właścicieli. Kraj wyniszczony był latami komunizmu, a ludzie przyzwyczajeni do roli niewolników. I nagle „niewolnicy” dostali prawo głosu wyborczego. Na zasadzie odreagowania zagłosowali oczywiście przeciwko swojemu dotychczasowemu władcy, gdyż mieli go już dość. A potem?
Wszystko wyglądałoby może inaczej, gdyby równolegle z prawem głosu wyborczego Polakom na trwałe przyznano jeszcze szereg innych praw, zwłaszcza w sferze gospodarczej. Nie można oczywiście negować faktu, że nastąpiła liberalizacja gospodarki, powstawać zaczęło mnóstwo firm, a wielu Polaków wzięło się do ciężkiej pracy. Pozytywy tego dało się odczuć dość szybko. Jednak byłoby ich znacznie więcej, gdyby hasło „wolności gospodarczej” i „poszanowania własności prywatnej” władze III RP potratowały z całą powagą. Tymczasem już wkrótce, zamiast poszerzania sfery wolnego rynku obmyślać zaczęto sposoby jego ograniczenia. Stan ten trwa, niestety, do dzisiaj.
Nasza demokracja coraz bardziej przypominać zaczyna architekturę baroku – cechuje ją przerost formy nad treścią. O ile jednak barok jest dziś przez nas podziwiany, o tyle demokracja zaczyna powoli wychodzić nam bokiem i wątpliwe, by potomni wspominali ją z nostalgią. Jeślibyśmy mieli trzymać się stanowiska Samuela Huntingtona należałoby stwierdzić, że jeden z podstawowych warunków zaistnienia i zachowania demokracji nie jest u nas spełniony, a mianowicie dobrobyt. Staczamy się raczej w kierunku jakiejś formy totalitaryzmu maskowanego demokracją, z tą różnicą, że funkcję dawnej bezpieki pełnić będą przeróżni funkcjonariusze skarbowi.
Zdaje się, że to, czego nasi politycy nie są w stanie zrozumieć, zdołał pojąć prezydent Rosji, Włodzimierz Putin. Ten młody i dynamiczny polityk podpisał niedawno nowy kodeks podatkowy wprowadzający od 2001 roku jednakowy dla wszystkich obywateli 13-procentowy podatek liniowy. Postanowił jednocześnie ograniczyć samowolę gubernatorów poszczególnych obszarów Rosji. Niski i jednakowy dla wszystkich obywateli podatek dochodowy oznaczać może, że Putin na poważnie zamierza potraktować swoje zapowiedzi wprowadzenia Rosji na drogę szybkiego rozwoju gospodarczego. Być może zdał on też sobie sprawę z tego, że droga do dobrobytu wiedzie przez częściowe chociaż ograniczenie demokratycznego bezhołowia. Przeczytałem też gdzieś, że na szkoleniu u amerykańskich Republikanów przebywa od jakiegoś czasu grupka młodych działaczy partii stanowiącej zaplecze polityczne Putina. Kto wie, czy już wkrótce nie odegrają oni w Rosji podobnej roli do tej, jaką swego czasu w Chile odegrali „Chicago Boys”, a w Hiszpanii „Opus Dei” …
Paweł Sztąberek

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here