Jeden ze sławnych matematyków powiedział, że jeśli jakiś dowód jest bardzo długi i trudno zrozumiały to znaczy iż nie jest to ten właściwy, musi istnieć prostszy sposób dowiedzenia prawdziwości twierdzenia. Pokutuje we współczesnym świecie naukowym, nie wyrażane wprost przekonanie, że o „naukowości” badanej materii świadczy ilość na nowo zdefiniowanych pojęć, zawiłość wywodów, litania wyszczególnionych na końcu opasłego „dzieła” autorów. Nawet prace doktorskie upodabniają się do opracowań bibliograficznych a z przytaczanych przeciwstawnych tez i polemik trudno wysnuć, które służą autorowi za podstawę do wyprowadzanych wniosków, a które są jedynie wypełniaczami. Nieraz odnoszę wrażenie, że autorowi przede wszystkim zależało na ukryciu drogi jaką przebiły się jego myśli do epokowych wniosków. W 1996 roku Alan Sokal na łamach wpływowego czasopisma naukowego Social Text opublikował artykuł „Przekraczając granice: w stronę transformatywnej hermeneutyki kwantowej grawitacji”, na który przez kilka miesięcy nikt nie zareagował. Gdy Sokal ujawnił że była to parodia, zlepek zdań poprawnych gramatycznie, ale pozbawionych sensu, w światku naukowym wybuchła burzliwa polemika.
Piszę te słowa po przeczytaniu kilkudziesięciu opisów kryzysu, z którym mamy do czynienia. Ostatnio modna  staje się ekonomia behawioralna (szczególnie promieniuje  ona z otoczenia Obamy), szukająca przyczyn kryzysu w naszych głowach. Winę za bańki spekulacyjne ponosi powszechne „złudzenie pieniądza” nad czym może zapanować, bez wątpienia, tylko zdwojona czujności urzędników uzbrojonych w odpowiednie narzędzia prawne (ponieważ zlokalizowano już miejsce powstawania tego defektu w mózgu, problem w przyszłości rozwiąże zapewne wszczepiany czip). Nawet, przejrzysty i zwięzły model Hayek’a, podlega ciągłej rozbudowie i uzupełnianiu o zbędne moim zadaniem elementy (np.: Roger W. Garrison „Time and Money”). W niektórych artykułach można znaleźć, oczywiste błędy a nawet pomieszanie materii istotnej dla modelu.
Spróbuję, podać prosty opis, zrozumiały dla przeciętnie obeznanego z terminologią ekonomiczną czytelnika.
Każdy z nas stanął kiedyś przed dylematem, gdzie ulokować swoje oszczędności – w banku na r1% w skali roku, czy zakupić dobra, których wartość po roku może wzrosnąć o r2%.  Gdy nie lubimy ryzykować to wybierzemy pewniejszą lokatę, w przeciwnym wypadku tę, która gwarantuje wyższą stopę zwrotu. Istnieje też trzecia możliwość, tj. zakup rzeczy po okazyjnej cenie (zwiększanie zapasów).
Przed identycznymi dylematami stają przedsiębiorcy – z tą różnicą, że mogą jeszcze dokonać zakupu dobra, gwarantującego dochód  r2%, za pieniądze pożyczone na r1% gdy r1 < r2.
Na tym, problemy przedsiębiorcy się nie kończą, musi on cały czas śledzić rentowność (r2) własnej produkcji, która zależy od sprzedaży (nadmierny wzrost zapasów jest groźnym sygnałem). Gdy rentowność jest mniejsza od oprocentowania lokat (obligacji), powinien zastanowić się nad sposobem wycofania zainwestowanego kapitału. I tym zajmiemy się teraz bliżej.
Jeszcze Ricardo stwierdził, że wzrost płac zachęca kapitalistów do zastępowania siły roboczej maszynami. Choć często, ekonomiści posługiwali się tym twierdzeniem, dopiero Hayek wykazał formalnie jego prawdziwość (posłużył się definicją, iż stopa zwrotu to iloczyn marży zysku i ilości obrotu kapitałem). Zamiast o wzroście płac możemy mówić o spadku cen względem płac. Teraz z twierdzenia Ricardo wynika, że gdy ceny wzrosną to dla zachowania rentowności, należy maszyny zastąpić zwiększonym zatrudnieniem. Po chwili zastanowienia powinno być oczywiste (co związki zawodowe nie chcą przyjąć do wiadomości), że  warunkiem wzrostu płac jest wzrost wydajności uzyskany w wyniku przyrostu kapitału produkcyjnego. Ale przyrost kapitału produkcyjnego powoduje zmniejszenie ilości jego obrotów w ciągu roku (wartość rocznej sprzedaży / wartość kapitału), a więc musi powodować to obniżenie się wewnętrznej stopy zwrotu (r2=marża zysku*ilość obrotów).
Tak więc trwały rozwój nastąpi gdy postępować będzie łagodny spadek cen (wzrost płac) i spadek rynkowej stopy procentowej (r1) – bo tylko wtedy inwestycje zwiększające wydajność będą opłacalne. Gdy rosną oszczędności rośnie podaż kredytów i spada ich oprocentowanie dopasowując się do popytu. Jednym z warunków wzrostu oszczędności jest wzrost dochodów i ograniczenie konsumpcji, co spowoduje spadek popytu na niektóre wyroby. Przedsiębiorstwa dotknięte spadkiem sprzedaży w pierwszym odruchu obniżają ceny, następnie muszą dopasować strukturę kapitału do nowych cen albo zmienić asortyment produkcji (tzw. restrukturyzacja). Równolegle, z różnym natężeniem do gospodarki wchodzą innowacje, nowe produkty i one to stając się substytutami produktów istniejących na rynku powodują, jak mawiał Schumpeter, „twórcze niszczenie” nieraz całych gałęzi przemysłu.
Ratowanie tych gospodarczych dinozaurów to marnowanie zasobów, które z pożytkiem mogą być wykorzystane gdzie indziej. Co więcej, popyt na nowe towary tworzy się z oszczędności powstałych w wyniku spadku cen dotychczas konsumowanych dóbr. Ten proces, w normalnych warunkach, przebiega z niewielkimi wahaniami koniunktury, dotykając przemiennie co raz to inne dziedziny. Dlatego w XIX wieku, mimo niespotykanego wcześniej tempa rozwoju występowała deflacja, czyli wzmacnianie się wartości pieniądza opartego na złocie lub srebrze. Ale już wtedy próby drukowania pustego pieniądza kończyły się katastrofą. Dopiero w wieku XX stworzono teoretyczne podstawy do systemowego rabunku obywateli przez spółki urzędniczo-bankowe, z wykorzystaniem chronicznej inflacji i cyklicznych kryzysów. Jak pokazałem w artykule „Dlaczego standard złota?” to nie banki tracą w kryzysie tylko ci co lekkomyślnie ulokowali w nich oszczędności. Zarządy międzynarodowych korporacji oraz banków, potrafią odpowiednio zabezpieczyć swe osobiste (kilkunastomilionowe) dochody przed utratą wartości. Ekspansja kredytowa banków wzmacnia popyt nie dopuszczając do samooczyszczania się rynków. Brak korekty cen powoduje, że mnożą się inwestycje zwiększające produkcję, ale bez zwiększania wydajności (patrz efekt Ricardo). Ten sam mechanizm, który zwielokrotniał ilość pustego pieniądza na rynku, przy niewielkich nawet zjawiskach niewypłacalności pożyczkobiorców, również wielokrotnie zmniejsza ilość dostępnego kredytu. Brak pieniędzy ogranicza popyt, spychając ceny w dół, na co większość firm nie jest przygotowana (nawet kapitał obrotowy zasilany jest kredytem) a brak środków na restrukturyzację kapitału produkcyjnego ogranicza ich działania dostosowawcze do redukcji zatrudnienia. Rośnie bezrobocie, a z nim niewypłacalność klientów banku, co dodatkowo zmniejsza zdolność kreacji pieniądza itd.
W ten sposób powstała licząca wiele bilionów dolarów dziura, którą administracja Obamy próbuje zasypać, fundując gospodarce tykającą bombę inflacyjną. Gdy banki pozbędą się „toksycznych aktywów” ruszy ponownie mechanizm kreacji pustego pieniądza, ale tym razem oparty na włożonej przez FED poduszce amortyzującej. Dalszy scenariusz zależy od tego, czy FED zdąży z wysysaniem nadmiaru pieniądza z rynku gdy ruszy inflacja. Już trwają zażarte dyskusje jak wybrać moment hamowania i co powinno się brać pod uwagę w ocenach, jak zneutralizować górę śmieciowych „papierów wartościowych”. Czołówkę stanowią ekonomiści behawioralni, tłumaczący, że tak naprawdę to inflacja nie jest inflacją tylko aberracją, której ulegają ogłupiałe tłumy. Takie oto nauki czerpiemy od kryzysu do kryzysu.
Jakże trafna jest definicja socjalizmu sformułowana przez Kisielewskiego: jest to ustrój w który z wielkim poświęceniem i energią walczy się z problemami nie istniejącymi w innych ustrojach.
Wojciech Czarniecki

1 KOMENTARZ

Comments are closed.