Wśród analityków trwają zacięte spory: czy Polskę w najbliższych miesiącach czeka głęboka recesja, czy tylko lekkie spowolnienie gospodarcze? Co najbardziej może zaszkodzić polskiej gospodarce, co zaś mogłoby jej pomóc?

 


Odpowiedź jest bardzo prosta: zaszkodzić może przede wszystkim rząd poprzez swoje nadmierne ingerencje w gospodarkę. Pomóc zaś mógłby powrót do gospodarczej wolności i dystans naszych decydentów do kolejnych pomysłów eurokratów pt. „Ratujmy strefę euro za wszelką cenę”. Ale ponieważ jest to takie banalne, to wydaje się, niestety, wręcz niewykonalne. Ale zaszkodzić może także sytuacja zewnętrzna, czyli to, co się będzie działo w pozostałych krajach Unii Europejskiej, a zwłaszcza w Niemczech. Dlaczego?
Dotacje gwoździem do trumny
Polska jako członek Unii Europejskiej jest związana szeregiem traktatów, zobowiązań, obwarowań, umów, regulacji itp. Każda z nich wiąże się z koniecznością ponoszenia olbrzymich kosztów. Samo członkostwo w UE wymusza na nas konieczność odprowadzania rocznej składki, która w 2011 r. wyniosła 15,7 mld złotych. W latach 2007-2013 nasz wkład do unijnego budżetu przekroczy 100 mld złotych. W 2013 r. składka ma wynieść więcej niż dotychczas, bo prawie 18 mld złotych. Z roku na rok jest ona coraz wyższa.
Zwolennicy naszego członkostwa w Unii jako argument koronny podają korzyści, jakie Polska odnosi dzięki temu, że przynależy „do Europy”. Te korzyści to między innymi unijne dotacje. Owszem – powiadają oni – musimy co prawda płacić składkę, ale dzięki dotacjom odzyskujemy ją z nawiązką.
Ci sami stręczyciele unijnego porządku przemilczają jednocześnie fakt, że swego czasu największymi beneficjentami unijnych dotacji były takie kraje jak: Grecja, Portugalia, Hiszpania czy Włochy, czyli państwa, które dziś stoją na granicy bankructwa, a właściwie już dawno zbankrutowały, lecz przez unijny system wspierania trupów sztucznie podtrzymywane są przy życiu.
Tygodnik „Najwyższy Czas!” wykazał kiedyś, że choćby nie wiadomo, jak liczyć, Polska na członkostwie w UE jest stratna. Jak obliczono, nasz kraj będzie musiał dołożyć do unijnych dotacji ponad 45 mld złotych. Ma to wynikać z olbrzymich kosztów biurokratycznych związanych z obsługą przepływu tych dotacji.
Inna sprawa, że ich olbrzymia część przeznaczana jest na przedsięwzięcia, które z rozwojem i modernizacją kraju nie mają nic wspólnego. Są to przeróżne projekty i programy socjalne czy szkolenia nastawione raczej na nabijanie portfeli tym, którzy w porę „zwietrzyli pismo nosem” i pozakładali, również dzięki dotacjom, przeróżne firmy zajmujące się realizacją tych projektów. Bardzo często są to ludzie powiązani z aparatem biurokratycznym władzy.
Jest jeszcze jeden problem związany z rzekomym dobrodziejstwem unijnych dotacji. Podczas gdy pieniądze na składkę unijną pochodzą od polskich podatników, czyli wyrywane są z gospodarki, z budżetów domowych, z naszych portfeli już teraz, dotacje docierają do kraju z dużym opóźnieniem, o ich przydzielaniu decydują nierzadko skorumpowani urzędnicy, a poza tym wymagany jest tzw. wkład własny.
Ten ostatni element już dziś generuje potężne długi budżetów lokalnych, a w dalszej perspektywie doprowadzić może poszczególne miasta do bankructwa. Na uwagę zasługuje fakt, że miasta, które według różnych rankingów są największymi beneficjentami unijnych dotacji, są zarazem najbardziej zadłużone. Utrzymywanie systemu dotacji pozwoli, co prawda, rządowi III RP podtrzymywać jeszcze przez jakiś czas iluzję gospodarczej prosperity, ale jak to z każdą iluzją bywa, i tę czeka kres. Być może nawet szybciej niż nam się wydaje.
Bruksela: Dajcie więcej kasy
Kurek z unijnymi pieniędzmi może już wkrótce zostać lekko, a może nawet więcej niż lekko, przykręcony. Transfery finansowe oczywiście będą, ale głównie w jedną stronę, tzn. od poszczególnych państw członkowskich do centrali w Brukseli. Tworzony właśnie ponadnarodowy Europejski Mechanizm Stabilizacyjny (EMS) ma być strukturą całkowicie wyłączoną spod jakiejkolwiek kontroli rządów, dysponującą jednocześnie instrumentami, które zmuszać będą rządy do wypełniania zobowiązań finansowych.
EMS powstaje, jak się twierdzi, po to, by pomagać krajom strefy euro, które znalazły się w tarapatach. Początkowo zakładano, że jego budżet będzie wynosił 700 mld euro. Krótko jednak po tym, jak niemiecki Trybunał Konstytucyjny orzekł, że powołanie EMS nie koliduje z niemiecką konstytucją, ogłoszono, że jego budżet prawdopodobnie będzie musiał wzrosnąć do 2 bilionów euro! Cóż, gdy niemiecki Trybunał otworzył ostatnią zamkniętą dotąd furtkę, uznano najwidoczniej, że jak szaleć, to szaleć! Już teraz mówi się coraz głośniej, że potrzebne będą nowe podatki w poszczególnych krajach, aby EMS można było zasilić pieniędzmi.
EMS, powołany po to, by pomóc bankrutom w ich wydobyciu się z gospodarczej zapaści, z założenia powinien być strukturą tymczasową, rozwiązaną po zrealizowaniu celów. Znając jednak życie, będzie zupełnie inaczej. W interesie EMS będzie zatem, by kryzys trwał cały czas, a przynajmniej trzeba będzie podtrzymywać atmosferę zagrożenia krachem, po to, by cały czas było kogo ratować przed bankructwem. No bo któż, skoro już raz okopie się budżetem w wysokości 2 bln euro, zechce w przyszłości z niego zrezygnować?
Czy powstanie nowej struktury (EMS) będzie miało wpływ na polską gospodarkę? Z całą pewnością tak. Nawet jeśli Polska nie wstąpi do EMS, i tak najprawdopodobniej będzie musiała nań płacić, choćby w formie zwiększonej składki unijnej, a także mniejszych dotacji otrzymywanych z Unii. Ale wcale nie jest pewne, że nie wstąpi.
Co prawda parę tygodni temu minister finansów Jacek Rostowski podczas spotkania ze swoimi resortowymi kolegami z innych krajów unijnych na Malcie powiedział, że Polska nie ma żadnego interesu, by wstępować do EMS, to jednak zaraz po tej wypowiedzi jeden z prominentnych polityków Platformy Obywatelskiej skontrował, że wypowiedź ministra to nie jest stanowisko rządu i że nasz kraj powinien jednak rozważyć wejście w strukturę EMS, nawet jeśli nie miałby takich samych w nim praw jak państwa strefy euro.
Czyli mówiąc prościej, najprawdopodobniej płacić by musiał, niewiele otrzymując w zamian. Używa się tu metafory „uchylonych drzwi”: jeśli nie wsadzimy w nie nogi i się jakoś nie wciśniemy, zatrzasną się nam przed nosem i już nigdy nie przestaniemy być peryferiami. Ale czy te drzwi aby nas wcześniej nie zmiażdżą? Potrzebujemy „więcej Europy” – wołają dziś ci, którzy przed referendum akcesyjnym wmawiali Polakom, że pozostając poza Unią, będą poza „Europą”. Jeśli EMS to emanacja europejskości, to chyba rzeczywiście lepiej być poza tak rozumianą „Europą”.
Niemcy na rozjeździe
To, co obecnie dzieje się w strefie euro i w całej Unii Europejskiej, czyli konsolidacja fiskalna, coraz większa biurokratyzacja, wzrost obciążeń poszczególnych państw względem Brukseli, odbić się musi wcześniej czy później na realnej gospodarce, w tym również na naszej, co zresztą już zaczyna się powoli dziać. To w końcu obywatele będą musieli za wszystko zapłacić, w tym także ci, którzy się jeszcze nie urodzili.
Niemcy, uchodzące wciąż za unijną lokomotywę, także nie są wolne od groźby wykolejenia się. Pierwsze symptomy pogarszania się koniunktury w niemieckiej gospodarce już zaczynają się pojawiać. Największe firmy motoryzacyjne zapowiadają spadek produkcji, bankrutują lub zwalniają produkcję firmy z branży hi-tech, rosną również koszty funkcjonowania branży spożywczej, co związane jest z wymogami dostosowywania się do różnych ekologicznych agend. Coraz mniejszą popularnością cieszą się wielkie galerie handlowe, zbankrutowała znana sieć drogerii Schlecker, padł również Neckermann, operator sprzedaży wysyłkowej, a firma kurierska DHL zapowiada wzrost cen. Szykują się podwyżki cen energii, biletów kolejowych…
To tylko niektóre przykłady pokazujące, że również za naszą zachodnią granicą kończy się sielanka. Nie brakuje także opinii, iż wrażenie prosperity w Niemczech jest podtrzymywane sztucznie, a ma to trwać do wyborów, które odbyć się mają wiosną 2013 roku. Potem będzie już tylko płacz i zgrzytanie zębów. Ponadto recesja w innych krajach może spowodować załamanie się niemieckiego eksportu, a to już będzie oznaczało naprawdę poważne problemy. Na razie demonstracje i strajki w krajach UE odbywają się pod hasłem „Dość cięć”. Władze Unii wydają się tym specjalnie nie przejmować. Problem się zacznie, gdy na transparenty trafi hasło „Precz z euro, precz z UE!”. Nie zdziwię się, gdy trend ten zostanie zapoczątkowany właśnie w Niemczech.
Dla Polski, mocno uzależnionej od gospodarki niemieckiej i od całej Unii, jest to zła prognoza. Mogłaby ją poprawić jedynie roztropna polityka rządu. Ale ta musiałaby polegać na zaufaniu Polakom, że sami potrafią o siebie zadbać, że mogą rozwijać się bez Unii Europejskiej, że mają potężny prorozwojowy potencjał, który obecnie tłamszony jest przez wewnętrzną biurokrację i zewnętrzne dyrektywy oraz zużywany na działania typu obronnego, jak np. przemyt z Białorusi zwykłych żarówek i termometrów. Ale czy ten rząd ufa Polakom? Niedawne deklaracje ministra Sikorskiego, że to Niemcy muszą nas ratować, oraz żałosne umizgi premiera Tuska do kanclerz Niemiec i szukanie poklasku w Berlinie, w zamian za jakąś unijną posadę w przyszłości, pokazują, że nasi politycy swoje nadzieje pokładają zupełnie gdzie indziej. A w każdym razie nie w polskim Narodzie.
Paweł Sztąberek
Foto.: Jan Bodakowski
Artykuł ukazał się w „Naszym Dzienniku” z 17 października 2012r.

3 KOMENTARZE

  1. 1. Dekapitalizacja 2. Deindustrializacja 3. Depopulacja. Trzy hasla – cele LO. To co wyzej napisane jest droga do tego.

  2. Kiedyś popularnością wśród przemytników cieszyły się papierosy i alkohol. Dziś termometry i żarówki. To świadczy o coraz bardziej absurdalnym ustawodawstwie, jeśli ludzie muszą kryć się z handlem skrajnie groźnymi, wręcz zabójczymi termometrami rtęciowymi.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here